logo

 

Zacząłeś pisać do polskich muzyków?
Nie, do zagranicznych. Pisałem po angielsku i oni, o dziwo, odpisywali. Byli bardzo ciekawi, że z Polski ktoś do nich pisze, że o nich słyszał, że się nimi interesuje.

Ale skąd miałeś ich adresy? W tamtych czasach zdobycie takiego adresu było praktycznie niemożliwe.
Byłem dosyć sprytnym, obrotnym chłopakiem. Pisałem np. do ambasady amerykańskiej, oczywiście po angielsku, aby mi podali adres do konkretnego muzyka i oni mi podawali. Na przykład napisałem do Milesa Davisa.

O czym do nich pisałeś?
Prosiłem o płyty, autografy, o wszystko. Dzięki temu zacząłem dostawać płyty bardzo wcześnie, jak byłem młodym chłopakiem. W Polsce wtedy płyt z muzyką amerykańską nie można było kupić, chyba że gdzieś w komisie, po bardzo wysokich cenach. A ja je miałem za darmo i to bezpośrednio od tych wybitnych muzyków. Oczywiście otrzymywałem też płyty przysyłane przez rodzinę, zwłaszcza z Anglii. Byłem bardzo przedsiębiorczym dzieckiem. Pamiętam, że prosiłem rodziców, by mi kupili kolejkę, ale oni nie mogli. To ja podczas wakacji zarobiłem pieniądze i sam sobie kupiłem tę kolejkę. Będąc pacholęciem miałem bardzo poważne międzynarodowe kontakty muzyczne.

Czy muzycy, producenci i managerowie zdawali sobie sprawę, ile masz lat?
Chyba nie. Ale tak to zaczęło się kręcić. Dostałem też wtedy pierwsze książki o jazzie z Anglii i USA, których wtedy w Polsce prawie w ogóle nie było. Najlepsze kontakty miałem w Anglii, bo tam mieszkała moja ciotka. Tak więc, kiedy później pojechałem do Anglii, znałem najwybitniejszych muzyków. Mnie tam przyjmowano jako dziennikarza, a miałem 15 lat.

Kiedy zainteresowałeś się polskim jazzem?
Jeśli chodzi o polski jazz, to on na początku działał troszkę w ukryciu, np. był tolerowany w filmach i nazywany muzyką filmową. Tak przecież było z wieloma kompozycjami Krzysztofa Komedy. Poza tym polski jazz cierpiał, bo nie było płyt z nagraniami polskich muzyków i zespołów jazzowymi. Dwa pierwsze Festiwale Jazzowe zostały co prawda nagrane, były jakieś winyle "10", w minimalnych nakładach, ale generalnie tych płyt brakowało. Jak już wyszła jakaś płyta, to bardzo trudno było ją dostać. Nakłady były bardzo małe w stosunku do zapotrzebowania. Ale, jak mówiłem, ja byłem bardzo przedsiębiorczy, więc emablowałem panie pracujące w sklepach muzycznych i one mi odkładały płyty. A potem to się zmieniło, bo moja mama zaczęła pracować w hotelu. Dzięki temu miałem kontakty z ludźmi z całego świata, a że znałem świetnie angielski i niemiecki i byłem dość śmiałym chłopakiem, bez problemu z nimi rozmawiałem. Na Śląsk wtedy przyjeżdżało sporo ludzi nie tylko z Niemiec, ale z całego świata. Rozwijał się przemysł i bardzo popularna stała się piłka nożna. Z wieloma piłkarzami się zaprzyjaźniłem, do tego stopnia, że oni zabierali mnie do autokaru i jechaliśmy razem na mecze.

Ale był jakiś momet przełomowy w Twoim życiu, który spowodował, że postawiłeś na jazz?
Ja nie wierzę w przełomy. W moim przypadku to był cały proces uczenia się jazzu. Najpierw z radia, a jak się zaczęła telewizja, to z telewizji, z płyt, z kontaktów międzynarodowych. Zrobiłem się takim małym mądralą: wiedziałem o co chodzi, kto, dlaczego, jaki zespół itd. Aż doszło do tego, że zacząłem pisać artykuły do różnych gazet polskich i zagranicznych. A potem, tuż przed moim wyjazdem z Polski, Roman Waschko, słynny krytyk jazzowy, który był prezesem PSJ, przeprowadził specjalną procedurę (bo byłem niepełnoletni) i przyjęto mnie do Sekcji Dziennikarskiej Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego PSJ. Miałem wtedy 16 lat. Później w 1967 roku wyemigrowałem z rodzicami do Izraela. I to był dla mnie szok kulturowy...

Pod jakim względem?
To było nowe państwo (powstało w 1948 roku), które dopiero budowało swoje struktury. O jazzie mało kto tam wtedy słyszał, nikt go nie grał. I to mnie bardzo zirytowalo. A mam takie podejście do życia, jak chłop na wsi: jak czegoś nie ma, to trzeba to stworzyć. Skończyło się tym, że zacząłem propagować jazz w Izraelu. Powołałem do życia Izraelskie Stowarzyszenie Jazzowe, a później założyłem pierwszą firmę fonograficzną, która wydawała płyty z muzyką jazzową. Przez pierwsze lata pobytu w Izraelu wykorzystywałem moje kontakty międzynarodowe z Europy oraz USA. Zacząłem sprowadzać artystów, organizować koncerty, festiwale. Z tym, że ja to wszystko robiłem pro bono. Może się to wydawać niektórym dziwne, ale nigdy nie zarobiłem grosza na jazzie, chociaż obracałem wielkimi sumami. Po prostu uważałem, że jazz jest bardzo ważną muzyką i że nie może go nie być w Izraelu.

Jak Ci się udawało to wszystko zorganizować?
Są różne metody dojścia do celu. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że ja wykorzystałem swoj wdzięk, czar, urok osobisty, ale także swoją wiedzę. Ludzie lubią mnie słuchać, jestem dobrym kompanem, sporo czytam, mogę rozmawiać na każdy temat. I to wszystko pomaga w nawiązywaniu znajomości nawet z największymi gwiazdami. Poza tym publikowałem w najlepszych czasopismach muzycznych, miałem legitymację dziennikarską i to mnie uwiarygodniało. Nie mam kompleksów i mam w sobie też taką żydowską hucpę. Rozmawiałem z Milesem Davisem jak równy z równym.