Strona 1 z 2
Był, jak to się dziś mówi, ikoną pokolenia Solidarności. Kiedy Jacek Kaczmarski, zdzierając głos, śpiewał "Obławę" w ludziach wzbierał bunt. Gdy wykonywał "Mury" twardniał opór i nadzieja, że każde mury kiedyś muszą runąć. A kiedy sprawdziło się jego artystyczne proroctwo, że nowe mury wciąż rosną, zrobiło się nam smutno. Uważam Jacka za genialnego poetę. W nowej rzeczywistości, kiedy demokracja przyniosła kapitalizm łóżek polowych i disco polo, ludzie stracili wrażliwość na jego poezję. Chcemy przypomnieć Jacka Kaczmarskiego i będziemy jeszcze do tej niezwykłej postaci powracać. Oto zapis pierwszej konferencji prasowej, jaką odbył po przyjeździe do Polski wiosną 1990 roku. Konferencja prasowa odbyła się w sobotę 26 maja 1990 o godzinie 15.00 w klubie Riviera-Remont w Warszawie. Tekst pochodzi z prywatnego archiwum Sławomira Zygmunta i nigdy nie był publikowany w prasie.
Czy będąc od 9 lat na Zachodzie byłeś świadom swojej popularności w Polsce?
Jacek Kaczmarski: Nie, zupełnie nie. Ten odbiór, o którym się mogłem przekonać dopiero teraz, przekroczył wszelkie moje wyobrażenia.
Dlaczego nie wróciłeś do Polski?
Jestem człowiekiem, który podejmuje decyzje nie bardzo się nad nimi zastanawiając, wierząc swojemu instynktowi i pewnym odruchom emocjonalnym. Mój wyjazd na Zachód na koncerty, który się zmienił w pobyt emigracyjny, był właśnie dowodem takiej decyzji. Kiedy mnie zastał stan wojenny we Francji, odruchowo, natychmiastowo włączyłem się w organizowanie Komitetu Solidarności w Paryżu. Potem, w sposób podobnie emocjonalny, przyjąłem propozycję Zdzisława Najdera, żeby pracować w Radiu "Wolna Europa" i poprzez swój autorski program mieć kontakt z krajem. Wszystkie te decyzje były półświadome, ponieważ ja przez cały czas żyłem bardzo szybko, w jakimś galopie, nie bardzo się zastanawiając nad tym, co robię. Ten galop zaczął się już wcześniej, w czasach Solidarności, kiedy z Przemysławem Gintrowskim i Zbigniewem Łapińskim graliśmy po 3-4 koncerty dziennie na strajkach, w domach kultury, w klubach, w całej Polsce. Był to rodzaj obłędu twórczego, który mi został - jako tryb życia - jeszcze na długie lata. Dopiero niedawno zwolniłem tempo, zacząłem się oszczędzać.
Czy nie obawiałeś się, że spotka cię syndrom wygranej sprawy? Solidarność, teraz kiedy wygrała, już nie jest tak fascynująca, już nie pociąga ludzi w takim stopniu jak w roku 1980 i 1981. Tak samo jest z tobą, bo chociaż się przed tym bronisz, to jednak byłeś poetą walki.
Bronię się, masz rację. Zawsze powtarzałem, że nie lubię występować pod jakimkolwiek sztandarem, nawet najsłuszniejszym. Adam Michnik powiedział kiedyś, że "prawda ucieka nocą z obozu zwycięzców". I wydaje mi się, że w mojej twórczości to widać. Mnie zawsze interesował człowiek przegrany, słaby, cierpiący. Mimo tego że nasza sprawa wygrała lub tylko nam się wydaje, że wygrała - słabsi będą zawsze i o tych słabszych twórca musi mówić. Co więcej, nie tyle o słabszych jako o pewnej społeczności, ale o jednostce, ponieważ siłą rzeczy twórca jest jednostką. W związku z tym twórczość powinna się zajmować dramatami jednostki.
Oprócz utworów poważnych piszesz także piosenki lżejszego gatunku. Dlaczego?
Ten cały obszar lżejszej twórczości jest rodzajem odreagowania i pewnej autoterapii. Przyjemnie jest spotkać się z ludźmi przy kieliszku i śpiewać wreszcie o niczym, czy może o czymś bardzo zasadniczym, czyli o piciu i miłości, a nie tylko spełniać jakąś funkcję społeczną czy narodową. To jest oczywiste.
Podobno pracujesz nad musicalem?
Janusz Marchwiński zaproponował mi napisanie musicalu dla publiczności zachodniej. Postanowiłem napisać go po angielsku, żeby nie trzeba było tłumaczyć na niemiecki moich strasznych językowych łamigłówek, które stosuję pisząc w języku polskim. Musical nosi tytuł "Heliogabal", jest utworem historycznym, oczywiście z odniesieniami do dnia dzisiejszego. Jego tematem jest konflikt młodości, ekspresji, talentu, pewnego szału, nieodróżniania kategorii dobra i zła, które się zderzają z prawami polityki. Tytułowy Heliogabal to chłopiec, który w wieku 14 lat dostaje władzę nad światem, zostaje cesarzem.
Czas stanu wojennego i lata następne były okresem niezwykle sprzyjającym właściwej percepcji twoich utworów...
To co mówisz ma wymiar tragiczny, bo jeżeli moja twórczość została w pełni zrozumiana przez to, że nałożył się na nią stan wojenny, to wolałbym jej nie stworzyć. Sztuka, która nabiera wartości, czy kontekstu politycznego poprzez sytuację polityczną, jest tragedią dla twórcy. Podobnie jak złe wróżby, które gdy się sprawdzają nie przynoszą żadnej satysfakcji, tylko ból.
Ale tak się niestety stało...
Być może, ale nie miałem na to wpływu.