logo

Sahara, wędrówki, wielbłąd, karawana, Arabowie, aslema, Djerba, piasek, pustynia, róże pustyni, wydmy, joga, asany, ognisko, praktyka, harmonia, mantra, Om, skarabeusz, fenki, myszoskoczki, ludzie pustyni, „Rozważania na piasku” księdza Alessandra PronzatoKiedy wkładam rękę w drobniutki jak pył piasek, mam przed oczami beżowozłotą przestrzeń, zakreśloną jedynie dotykiem nieba. A w duszy światło, które usuwa w cień codzienność. To ślad po spotkaniu z Saharą. Tam cichnie człowiek praktyczny, zakotwiczony w przyzwyczajeniach, a rodzi się poeta i koczownik.


Piasek przyleciał samolotem Tunis Air. W plecaku – obok śpiwora, róż pustyni owiniętych w ręcznik, butli oliwy i maty do jogi. W książce „Rozważania na piasku” księdza Alessandra Pronzato, którą pożyczyła mi Sylwia Huber z biura Aslema Tours, organizatorka tej niezwykłej wyprawy na Saharę, znalazłam zdanie o przemianie zwykłego człowieka w poetę. I to, że „Ludzie pustyni nie są ludźmi równowagi. Są artystami harmonii”.


Po tygodniu spędzonym na wędrówce przez piaski i układaniu się w asany na wydmach plątaliśmy się, wytrąceni z kontekstu cywilizacji, po lotnisku na Dżerbie. I już tęskniliśmy. Za polami piachu i codziennym moszczeniem legowisk. Za blaskiem ognia i śpiewem Alego, jednego z naszych przewodników. Jego głos, który wibrował tęskną melodią w doskonałej ciszy saharyjskiego wieczoru, został na nagraniu w telefonie komórkowym. Wspominaliśmy chleb pieczony w żarze ogniska, konfitury z fig i serek topiony President – nasze śniadaniowe menu. Aksamitny chrzęst piasku pod stopami, wiatr zaklęty w zmarszczkach na wydmach  i  kołysanie  wielbłądów.   Na  tydzień uniezależniliśmy się od zegarków, newsów, komórek, e-maili i stron www. Nawet od dachu nad głową i prysznica, wystarczały nam ciepłe śpiwory i mokre chusteczki dla niemowlaków. Ważniejszy był bezkres, który otworzył w nas coś, czego jeszcze nie umieliśmy nazwać.

Spotkaliśmy ludzi bez masek, którzy śmiali się bo im było wesoło. Albo przysypiali przy ognisku, bo bardzo napracowali się w ciągu dnia.

Nasi przewodnicy przywitali nas słowami: „Jesteście wolni”. Potem nadali nam arabskie imiona. Znaliśmy się może trzy godziny, a oni dowodzeni przez Hammadiego i Kamela każdym imieniem dawali jakąś informację o nas. Asia, kobieca i delikatna dostała imię Sonija, czyli ktoś bliski, wysmukła Lidia została Rim, czyli gazelą. Joannę Jedynak z akademii „Joga na Foksal” nazwali Haniją, to znaczy dobre życie. Nowe imiona były symbolem oderwania się od tego wszystkiego, co nas wiąże, ogranicza, określa w codziennym życiu. Bagażu, jaki dźwigamy tak długo, że uważamy go za część samych siebie. Były zachętą, żebyśmy też zdjęli maski.

Wkraczaliśmy więc na pustynię ogołoceni nie tylko z cywilizacyjnych gadżetów, ale też z nas samych i naszych przywiązań. Zaczynaliśmy wędrówkę  w nieznane. W przestrzeń piaszczystych wzgórz, nowych doświadczeń z nowymi ludźmi i na dziewicze tereny własnego wnętrza. Prysły lody i skrępowanie, jakie towarzyszą takim spotkaniom. Reszty dokonali Kamel i Ali, którzy z rąk do rąk podawali sobie bębenek. Bo na pustyni to rzecz pierwszej potrzeby. Kiedy kiepsko ze wspólnym językiem (Tunezyjczycy mówią głównie po francusku i włosku lub tylko po arabsku), sprawę komunikacji załatwia taniec i śpiew.