O koncercie Jacka Kaczmarskiego dowiedziałem się od dziewczyny, z którą się wtedy spotykałem. Ona już studiowała, ja jeszcze nie, ale mimo to ciągle chodziłem na koncerty tzw. piosenkarzy studenckich, którzy w latach 70. cieszyli się wielką estymą, bo rzeczywiście byli świetni. Zresztą wtedy kluby studenckie wyglądały zupełnie inaczej niż teraz, były przyczółkiem niezależnej kultury, działały bardzo dobre teatry, kabarety, z recitalami występowali młodzi, zbuntowani piosenkarze. Rodzimi bardowie. Ich siłą była prostota przekazu i jego autentyzm. Kiedy więc usłyszałem od dziewczyny, że na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego odbędzie się koncert młodego gniewnego barda, zresztą studenta tegoż wydziału, autora słynnej już w pewnych kręgach "Obławy", z miejsca się z nią umówiłem.
Występ odbył się 18 grudnia 1978 roku, prowadziła go Emanuela Czerny (córka znanego kompozytora Edwarda Czernego), wtedy studentka i koleżanka Jacka Kaczmarskiego z wydziału, sama pisząca wiersze. Na początku rozdała widzom kartki formatu A4 odbite na powielaczu (termin kserograf jeszcze wtedy nie istniał), z dwoma mniej znanymi tekstami, których później Kaczmarski już raczej nie wykonywał. Jeden tekst to tłumaczenie pieśni Jacquesa Brela "Pijak", zrobione w 1974 roku, kiedy Jacek był jeszcze w liceum, a drugi to "Przybycie Tytanów". Wtedy, gdy jako młodziak słuchałem Jacka, nie wiedziałem jeszcze, że mam w ręku kawałek historii.
Koncertem Jacka Kaczmarskiego byłem częściowo rozczarowany, ale też zaszokowany. Po pierwsze pod względem muzycznym: Jacek wystąpił tylko z gitarą, z której wydobywał dźwięki niczym serie z kałasznikowa. Grał jak Włodzimierz Wysocki tylko na pięciu-sześciu akordach, uderzał w struny szybko i rytmicznie jak muzycy flamenco. Nie wydał mi się wtedy dobrym gitarzystą. Dołożony do tej gitary agresywny, momentami wręcz wściekły głos na granicy krzyku i ta sztuczna chrypka były bliższe ostrości wykonawców rocka, niż poetyckim bardom. Natomiast teksty, które śpiewał z miejsca utkwiły mi w głowie, wzbudzając ogromny szacunek, wziąwszy także pod uwagę wiek autora. Ale nie mam tu na myśli słynnej już wtedy "Obławy", którą wtedy oczywiście Kaczmarski zagrał i która była takim jego można powiedzieć hitem. Nie przepadałem i nie przepadam za tym utworem, wolę oryginalną wersję Wysockiego. Natomiast do dziś pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie utwór "Krajobraz po uczcie", który kończy się wiernym cytatem z aktu abdykacji Stanisława Augusta Poniatowskiego. Wykrzyczana w 200 lat później przez młodego chłopaka z Warszawy opowieść o upadku kraju, o sprzedaniu tego, co największe i najważniejsze - ojczyzny i sumienia - była ostrzeżeniem.
To co wykonywał Jacek było nowe, zaskakujące, zupełnie inne od tego co można było usłyszeć z polskiej sceny nie tylko studenckiej. W klubach studenckich słuchałem m.in. kojących utworów Wolnej Grupy Bukowiny, śmiałem się z satyry i złośliwości pod adresem PRL-u w wykonaniu Wałów Jagiellońskich, wsłuchiwałem w filozoficzne teksty Jana Wołka, grającego na 12-strunowej gitarze. Tymczasem Kaczmarski krzyczał i drażnił. Potrząsał sumieniami, wdzierał się w świadomość z całym pakietem emocji związanych z historycznymi i moralnymi wstrząsami jakich doświadczyli Polacy. Widzom udzielała się jego rozpacz, wściekłość i gorące pragnienie innego życia. To właśnie Kaczmarski ubierał w słowa rosnący bunt młodej inteligencji. Chwytał i wzmacniał buzujące coraz intensywniej emocje.
Kolejne zetknięcie z Jackiem Kaczmarskim miało miejsce w 1979 roku w teatrze "Na Rozdrożu", gdzie odbyła się premiera programu "Mury". Tutaj już Kaczmarski wystąpił z Przemysławem Gintrowskim i Zbigniewem Łapińskim. Jego piosenki wzmocnione o drugą gitarę, fortepian i dwa głosy zabrzmiały mocniej, pełniej, głębiej. A i on sam zaprezentował o wiele lepszą grę na gitarze, co z przyjemnością odnotowałem; myślę, że nastąpiło to dzięki Gintrowskiemu i Łapińskiemu, którzy byli lepszymi od niego muzykami.
To była – jak mi powiedział później Przemek Gintrowski w jednym z wywiadów - szorstka przyjaźń. Przemek z Jackiem rywalizowali ze sobą. Każdy z nich miał swoje ambicje, chciał być lepszy od drugiego. Zwłaszcza w tym pierwszym okresie ich znajomości. Ale po pewnym czasie zaczęli się docierać jako kumple i jako artyści. Choć Jacek później napisał trochę złośliwie:
"Partnerzy także źródłem troski/ciąży przyjaźni kamień młyński
/niezbyt wysilał się Gintrowski/nazbyt wysilał się Łapiński/
tyleśmy wspólnie wznieśli modlitw/rozeszliśmy się bez melodii".
Tak naprawdę nigdy się nie rozstali.
Pamiętam, że "Mury" miały, jak na tamte siermiężne czasy, niezłą reklamę. Na mieście były rozklejone plakaty, a nad Trasą Łazienkowską wisiał ogromny transparent z napisem: "Mury" Jacek Kaczmarski, Przemysław Gintrowski, Zbigniew Łapiński, Teatr Na Rozdrożu. Na "Mury" zaczęła przychodzić publiczność, ale nie od razu. Dlatego trzeba między bajki włożyć te opowieści o tłumach, nadkompletach na widowni, konikach sprzedających bilety od razu po premierze. Początki były nie najlepsze, dopiero po kilku tygodniach publiczność zaczęła dopisywać, głównie jednak dzięki tzw. reklamie szeptanej. Prawdziwe tłumy i problemy z kupnem biletów to były przy okazji spektaklu "Muzeum" (1981), który prezentowany był w niewielkiej sali na terenie warszawskiej "Zachęty". Ale wróćmy do "Murów". Ten nagły, niespodziewany sukces tria Kaczmarski-Gintrowski-Łapiński wzbudził w niektórych piosenkarzach studenckich wielką zawiść. Pamiętam jak na początku 1980 roku, jako bardzo młody muzyk, wystąpiłem w pewnym mieście na pewnym festiwalu poezji śpiewanej, gdzie mocno już dzisiaj zapomniana gwiazda piosenki studenckiej złorzeczyła na Jacka Kaczmarskiego, że jak to jest możliwe, że Kaczmarski dostaje za granie "Murów" stawkę aktorską, która była wyższa od stawki dla piosenkarzy (w PRL za koncerty były stawki ustalane odgórnie przez Ministerstwo Kultury i Sztuki), że to jest bardzo niesprawiedliwe. I że w ogóle to jego granie to jakaś szmira. Paradoksalnie dzisiaj ta zapomniana gwiazda piosenki studenckiej zapraszana jest do mediów i na przeróżne imprezy, i opowiada o Jacku jakimże to wspaniałym był artystą i człowiekiem itd.
Im więcej ludzi przychodziło na "Mury", tym bardziej zaniepokojone, a potem wręcz rozjuszone stawały się władze. Dotarło do nich, że spektakl jest antysocjalistyczny i załatwili problem, jak to komuniści: pod pretekstem remontu zamknęli teatr "Na Rozdrożu", w którym grane były "Mury". To był sygnał dla innych organizatorów imprez kulturalnych: Kaczmarski, Gintrowski – o, nie. Zostały im tylko kluby studenckie, na które władza patrzyła przez palce i nieliczni odważni, którzy zdecydowali się ich zaprosić, np. organizatorzy olsztyńskich "Spotkań zamkowych – Śpiewajmy poezję". I właśnie tam w 1979 i 1980 roku miałem okazję po raz kolejny na żywo posłuchać koncertów tria Kaczmarski-Gintrowski-Łapiński.