logo

Olympia
W latach 60. Bruno Coquatrix, dyrektor paryskiej "Olympii", utrzymywał ścisłe kontakty z Polską i dzięki temu gwiazdy piosenki francuskiej przyjeżdżały do nas na koncerty. Był więc i Brel, i Aznavour, i Becaud, i Montand. Tylko Piaf nie zdążyła przyjechać, w tym okresie była już ciężko chora. W 1966 roku Coquatrix wymyślił i zorganizował w „Olympii" Międzynarodową Olimpiadę Music-Halli, na którą została zaproszona także grupa polskich artystów. Dla Joanny Rawik miesiąc występów w "Olympii" był nobilitacją, wejściem na szczyt. Ale jej artystyczne kontakty z Francją nie ograniczyły się tylko do tej sceny. Wcześniej występowała w Lyonie, później śpiewała w słynnym Palais de Chaillot. Zresztą trudno jest wymienić wszystkie miejsca na ziemi, gdzie koncertowała. Do grzechów młodości zalicza chroniczne śpiewanie na festiwalach przez ładnych parę lat. Dzisiaj nie potrafi tego zrozumieć. Tak samo nie rozumie, jak kiedyś mogła upajać się tym, że ludzie rozpoznawali ją na ulicach, znali jej imię. Widocznie ludzka próżność potrzebuje nasycenia. Na ile wynikało to również z jej młodzieńczej bezczelności - trudno powiedzieć.

Czasem w nocy zdarzało jej się wracać do domu polewaczką, ale nie uznaje tego za szaleństwo, to raczej fantazja. Największymi szaleństwami swego życia nazywa mniej lub bardziej udane miłości. W miłości interesowało ją tylko stadium inkubacji - fascynacja. Potem jak już człowieka bliżej poznała, przestawało ją to bawić. Okazuje się, że na ogół wszystkie reakcje drugiej osoby można przewidzieć. Zdarzają się oczywiście i tacy, którzy potrafią zaskoczyć, ale najczęściej wynika to z ich głupoty. Dlatego stara się unikać ludzi głupich. Głupota bowiem jest rzeczą straszliwie niebezpieczną i nieprawdą jest, że można podciągnąć partnera - najczęściej człowiek sam się zniża i to jest bolesne. Głupota jest także niebezpieczna, bo jest nieobliczalna. Głupiec wymyśli zawsze takie rozwiązanie, którego nie ma w naszym domyśle i będzie to najczęściej sztylet wbity w plecy.


Nieszczęśliwa miłość

Pierwsza połowa lat 70. to bardzo dramatyczny okres dla Joanny Rawik. Być może to wszystko odbywało się na zasadzie kontrastu, o co nie ma pretensji do tak zwanego losu. Jednak odniosła pewne korzyści z tych wszystkich niełaskawych dla niej okoliczności i przeżyć. Zmusiły ją one do tego, że na chwilę zatrzymała się w biegu swojego życia i spojrzała za siebie. Potem oczywiście ruszyła dalej, ale już nie tak pośpiesznie, bogatsza o swoje poprzednie ja, a przede wszystkim bardziej świadoma.
Gdy po długiej przerwie zaczęła znowu występować, niektórzy zarzucili jej, że zmarnowała kilka lat nic właściwie nie robiąc w sensie artystycznym. Odpowiedziała:
- Ludzie myślą, że jeśli człowiek zostanie wpędzony w ślepy zaułek i z całą premedytacją odkręca gaz, by się unicestwić, to na następny dzień mówi: w porządku, nic się nie stało. I myślą jeszcze, że to przez chłopa. Owszem przez chłopa, ale nie dlatego, że on mnie porzucił. On mnie nadal kochał, tylko działał na mnie destruktywnie, powoli wykańczał mnie psychicznie. To była potrzeba chwili, nie widziałam już wyjścia. Człowiek nie odradza się jak Feniks z popiołów, dlatego musiało upłynąć kilka lat, żebym znowu uwierzyła w siebie, bo tamten związek napełnił mnie masą kompleksów. (Chodziło o związek z aktorem Ignacym Gogolewskim - przypis S.Z.).

Jakby wszystkiego było mało, z tamtego związku wyszła jeszcze zupełnie zrujnowana materialnie. Nie miała gdzie mieszkać i tylko dzięki uprzejmości ówczesnego szefa wydziału kultury udało się jej załatwić mieszkanie. Nie potrafił ukryć zdziwienia, gdy poprosiła go o jak najmniejsze.
- Ale dlaczego właśnie takie?
-  Ponieważ chcę się czuć jak ptak w gnieździe. Żeby ściany otaczały mnie jak najściślej i żeby mi nikt w domu na noc nie zostawał.
Nigdzie nie czuła się tak dobrze i bezpiecznie jak w tym mieszkaniu: to jest jej pierwsze w życiu własne terytorium. Jest rzeczywiście bardzo małe: jeden pokój, ciemna kuchnia, łazienka. W pokoju proste meble: kanapa, dwa fotele, stolik. Na ścianach, oprawione w czarne ramy trzy wielkie zdjęcia Edith Piaf. Jest jednak jeszcze coś co od razu, od chwili wejścia wzbudziło mój niekłamany podziw i szacunek. Książki. Mnóstwo książek - równiutko poustawiane na półkach, półeczkach. Joanna Rawik kocha książki, jest nałogowym czytelnikiem jak ludzie są alkoholikami, narkomanami. Mówi o nich z pasją, werwą. Nie lubi czytać pożyczonych pozycji, dlatego zupełnie nie korzysta z biblioteki. Jeśli chce przeczytać książkę, to chce ją także mieć u siebie w domu. Stara się zapoznać ze wszystkimi dziełami interesującego ją autora. Gdy skończy, przez dłuższy czas nie może się wziąć za nic innego, wszyscy pisarze są obcy, niezrozumiali, nieciekawi, aż do następnej fascynacji.
O ile literatura ją fascynuje, o tyle zupełnie nie interesuje (wyjąwszy ten krótki zetempowski okres) polityka. Nie należy do żadnych partii, stronnictw czy obozów. Odnośnie polityki najbardziej się jej podoba określenie Ernesta Hemingwaya, które w „Komu bije dzwon" wypowiada Pilar: ta „kur...a polityka". Dla Joanny Rawik polityka jest strasznym świństwem i ani z rozsądkiem, ani z uczciwością, sprawiedliwością nie ma nic wspólnego. Dlatego woli się od niej trzymać z daleka.


Pójdę z pierwszym lepszym

Przed laty w tym samym budynku, piętro wyżej mieszkał znany reżyser i scenarzysta Aleksander Ścibor-Rylski. Poznali się przy automacie telefonicznym, do którego schodziła się cała kamienica, bo wtedy telefon w ich domu miał tylko minister Trepczyński. To właśnie Ścibor był pierwszym człowiekiem, który zaczął ją namawiać do pisania.
- Skąd ty wiesz, że ja się do tego nadaję? - pytała.
- Czytałem fragmenty listów, które pisałaś do mojego ojca. Pisz tak jak mówisz i to już będzie wspaniałe.
Pisanie listów zawsze sprawiało jej przyjemność. Przez wiele lat prowadziła korespondencję z przyjaciółmi w kraju, jak i za granicą. Jej listy - jak mówią niektórzy - to małe opowiadanka ze znakomicie uchwyconą atmosferą, pełne ciekawych, dowcipnych opisów ludzi i miejsc, w których przebywała.
Kiedy Ścibor-Rylski został kierownikiem zespołu filmowego „Pryzmat", doprowadził do podpisania przez Joannę umowy na nowelę filmową. Napisała ją dość szybko i niedbale. Nazywała się "Pójdę z pierwszym lepszym". Tadeusz Konwicki będący szefem literackim „Pryzmatu" wydał werdykt, że w obecnym kształcie nowela pani Rawik nie stanowi materiału filmowego, natomiast jest zapowiedzią ciekawej pracy literackiej, do której on ją gorąco namawia i służy pomocą i radą. Jak na debiut nie było więc tak źle. Ale Joanna jeszcze wtedy nie myślała o książce. Dużo jeździła, śpiewała, rzucała się w wir kolejnych miłości. Okazjonalnie występowała w filmach. Zwłaszcza dwa - "Żelazna obroża" i „Strachy" - nakręcone przez Stanisława Lenartowicza - wzbudziły spore zainteresowanie. W pierwszym zagrała demoniczną dyrektorową cyrku, na którego arenie rozgrywają się zapaśnicze walki. W drugim - piosenkarkę, gwiazdę prowincjonalnego teatru, która nie przystaje do zawodu, jaki wykonuje.
Ta rola była dla niej dość charakterystyczna. Joanna Rawik uważa, że też nigdy nie utożsamiła się w pełni ze swoją profesją. Może kiedyś, w młodości, chciała, ale zawsze jakaś wewnętrzna samokontrola nie pozwalała na pełny ekshibicjonizm. Być może dlatego na scenie wydawała się zimna, nieprzystępna. Bardziej postawiła na życie i posłuszna temu instynktowi umiała zrezygnować z kontraktu zagranicznego, byle nie rozstawać się z Mężczyzną Swego Życia.
Tak naprawdę zaczęła pisać dzięki radiu. Jej flirt z radiem zaczął się dawno temu, bo jeszcze w szkole, kiedy to we Wrocławiu wygrała konkurs lektorów. Mieszkając w Lublinie pełniła nawet przez krótki okres funkcję radiowej spikerki. Na przełomie lat 60. i 70. wspólnie z Andrzejem Jaroszewskim prowadziła audycję „Dialogi nie tylko muzyczne". Później już sama relacjonowała na radiowej antenie ni to wspomnienia z podróży, ni to zwierzenia ze swego życia. Stosy listów, które przychodziły do redakcji, były dowodem na to, że to się podobało. Ale to jeszcze nie było to. To coś naprawdę ważnego i wielkiego przyszło później. To Edith Piaf.


Edith Piaf

Jej pierwsze spotkanie ze sztuką Piaf odbyło się przypadkowo we Wrocławiu, kiedy przechodząc przez plac Nankiera usłyszała z głośników głos artystki w przejmującej pieśni „Jezebel". Rozpaczliwe wołanie - Jezebel - sprawiło, że zatrzymała się i stała jak wryta przez dłuższa chwilę. Znacznie później zrozumiała, że usłyszała ją wówczas w takich warunkach, w jakich rodziła się jej wielka sztuka - na ulicy, w gwarze, w szarości ludzkiego tłumu.
Kolejne, bardzo ważne dla Joanny Rawik spotkanie z Piaf miało miejsce na cmentarzu Pere Lachaise w dniu premiery pamiętnego Grand Music-Hallu de Varsovie. Pojechała tam, żeby Piaf - Wielka Nieobecna dodała jej otuchy, bo po trzech dniach prób nie mogła się oswoić z myślą, że będzie śpiewała na scenie „Olympii", a więc tam, gdzie zaledwie kilka lat temu występowała Ona. I teraz po latach trzecie i chyba najważniejsze spotkanie. Najpierw powstała seria programów radiowych o Piaf. Ich sukces przeszedł najśmielsze oczekiwania. Niektórzy złośliwie mówili, że nigdy śpiewanie Joanny Rawik nie miało takiego oddźwięku jak te audycje. Potem w oparciu o materiał radiowy powstała książka. Ukaże się w Wydawnictwach Radia i Telewizji.
— Tę książkę napisałam dlatego - mówi Joanna Rawik - że jej poszukiwanie wielkiej, idealnej miłości, jej umiłowanie ludzi, jej zagubienie w życiu - jest mi bardzo bliskie. Nie będę ukrywała, że nadałam jej pewne swoje cechy. Sztuka jest najbardziej zachłannym, wymagającym i kapryśnym kochankiem. Kiedy w moim życiu teatr i piosenka schodziły na drugi plan z powodu kolejnej miłości, to ja później za to płaciłam, ponosiłam konsekwencje - sztuka była na mnie pogniewana, mściła się. Książka „Hymn życia i miłości" - to dług, jaki spłacam Artystce, która nauczyła mnie, jak należy kochać ludzi i kochać sztukę; dzięki której zrozumiałam, że te dwie sprawy są nierozłączne, nie mogą bez siebie istnieć.

W życiu każdego człowieka istnieje pewna logika, która zamknięta jest w nim samym, zakodowana w jego genach. Joanna Rawik zaczynała swoje śpiewanie jako dziecko od francuskich bergeretek i zatoczywszy ogromny krąg znów trafiła do strefy francuskiej. Zasiada w Radzie Artystycznej Festiwalu Piosenki Francuskiej, prowadzi o niej audycje w radiu i pisze książki, a ostatnio wspólnie z Instytutem Francuskim organizuje w warszawskiej kawiarni „Ewa" - Cafe Concert, gdzie oprócz wypicia filiżanki kawy będzie można wysłuchać koncertów młodych piosenkarzy i aktorów, którym nieobojętna jest sztuka artystów znad Sekwany. Czy to znaczy, że Joanna Rawik zrezygnowała ze śpiewania?

- Nie, chociażby z tego względu, że ze śpiewania wciąż się utrzymuję. A mówiąc poważnie, będę występowała, ale rzadziej, przy okazji jakichś szczególnych uroczystości. Teraz pisanie jest dla mnie najważniejsze. W tej chwili pracuję nad nową książką "Paryż śpiewa" - również opartą na moich audycjach.
Gdy pojawiła się w tym roku na festiwalu opolskim, otwierając koncert finałowy popisową „Romantycznością", ktoś trafnie skomentował: zmężniała, a właściwie skobieciała. Jej sylwetka korzystnie się zaokrągliła, na twarzy zagościł uśmiech.
- Okazuje się, że te kilka lat wolności wyszły mi na dobre i teraz nie jestem już w stanie z tego zrezygnować. Nie znaczy to, że żyję jak mnich, bo jednak nigdy nie nauczę się być sama. Ale też nie mogę żyć w takim związku, który codzienność zamieniłby mi w szarość. Jeśli ktoś mnie zrani, to teraz już nie histeryzuję, tylko idę sobie kupić perfumy. I potem chodzę po mieszkaniu, oblewam się, wącham; pudełka kolorowe, ładne - cieszę się jak dziecko.

Z upływem lat coraz bardziej nie lubi ponuraków, ucieka od nich na drugą stronę ulicy, na drugi koniec miasta.
- Na Paryż okazałam się zbyt francuska, na Moskwę zbyt chuda. Na Polskę - w sam raz - zakpiła z siebie Joanna Rawik. Czym nas jeszcze zaskoczy?
(tekst powstał w listopadzie 1989 r., a opublikowany został na początku 1990 roku)


SŁAWOMIR ZYGMUNT, WARSZAWA 1990