Nie od dziś wiadomo, że Sławomir Zygmunt nie gustuje w zbyt ostrych, gwałtownych środkach wyrazu. Toteż album koncepcyjny na temat – można rzec – wiecznie aktualny – picia i jego skutków może w przypadku tego artysty nieco dziwić. Sporo wyjaśnia geneza tego projektu sięgająca jeszcze lat 80. i fakt, że tym razem teksty napisał – z jednym wyjątkiem – inny znany twórca piosenki autorskiej – Antoni Muracki.
Sławomir Zygmunt wniósł jako kompozytor i interpretator charakterystyczną dla siebie zadumaną słodycz, co w pierwszej chwili może wydawać się pewnym dysonansem. A to dlatego, że ekspresja tekstów Murackiego bliższa jest gorzkiej ironii Jacka Kaczmarskiego czy nasyconym autobiograficznymi motywami sarkazmowi Jaromira Nohavicy, którego Muracki jest skutecznym polskim tłumaczem i ambasadorem, niż pogodnej melancholii Zygmunta.
Okazuje się jednak, że łatwość Sławomira Zygmunta do tworzenia melodyjnych, nośnych refrenów (uwagę zwraca zwłaszcza wręcz skoczne „Wódeczko, wódeczko”, czy utrzymane w rytmie walca „Od jutra nie piję” lub bossa novy "Od knajpy do knajpy") tworzy zaskakująco skutecznie napięcie poprzez kontrast z powracającym w różnych pomysłowych wariantach aranżacyjnych i tekstowych coraz bardziej złowrogim utworem „W moim pokoju bez drzwi”. Fakt, że Zygmuntowi obca jest przesadna drapieżność i woli ton łagodnej, lirycznej rezygnacji, czasem tylko kontrapunktowany pełnym napięcia głosem i budzącą niepokój warstwą instrumentalną sprawia, że ta słowno–muzyczna podróż w lata 80. pozbawiona jest niebezpiecznego i pobrzmiewającego dziś anachroniczne patosu. Picie to nie przelewki, ale czy jednostajna posępność to musi być najtrafniejszy sposób snucia refleksji na ten temat? Pełne dynamicznych partii klarnetu aranżacje tworzą paradoksalny, jeśli weźmiemy pod uwagę literacką treść utworów, klimat ciepła, niemal przytulności.
W ten sposób zatem dramatyczne zmagania z nałogiem (i ze światem), może zbyt łatwo w przeszłości heroizowane wzięto w przemyślany łagodny stylistyczny cudzysłów. Co potwierdza zmiana perspektywy narracyjnej, która następuje w utworze „W moim pokoju bez drzwi 5”. I wtedy zdajemy sobie sprawę, że Sławomir Zygmunt opowiada o dawnych zmaganiach ze zdradzieckim nektarem z dzisiejszej perspektywy. Ten delikatnie akcentowany element dystansu ratuje płytę przed wielce realnym niebezpieczeństwem zbytniej podniosłości i melodramatyzmu. Nostalgiczność do której skłonny jest Sławomir Zygmunt łagodzi obawy, że możemy mieć do czynienia ze zbyt oczywistą przejażdżką „wehikułem czasu”, którego paliwem mogła łatwo stać się tęsknota za światem, w którym postromantyczny mit „alkoholika wyklętego” w manierze Rafała Wojaczka, Ireneusza Iredyńskiego, Edwarda Stachury czy Kazimierza Ratonia jest traktowany całkowicie, wręcz śmiertelnie serio. Dowodem na skuteczność powyżej opisanej strategii jest zwłaszcza piosenka „Paryż dla tych, co odeszli” (tekst: Danuta Markowska-Resich), gdzie metoda Sławomira Zygmunta przekonuje, a pełne rozmarzenia partie harmonijki ustnej stanowią trafną kulminację utworu. Każdy dramat przemija, na każdy można, a może i trzeba spojrzeć z pewnego oddalenia, ale ze zrozumieniem. Także puentujący płytę utwór „Po śladach” właśnie o tym opowiada. W ten sposób płyta, która mogła się stać jeszcze jednym dziełkiem mieszczącym się w kategorii nieco martyrologicznej autoterapii nie zamienia się ani w lament, ani w moralizujący plakat. Co przy tym temacie było niezwykle trudne. Udało się za to uzyskać niespodziewaną lekkość, chwilami wręcz słoneczność klimatu, nie wyrzekając się przy tym koniecznych mrocznych akcentów.
Tomasz Jopkiewicz, KINO, Nowe Książki
Sławomir Zygmunt, „Wódeczko, wódeczko”, 2020.