W latach 80. legiony ludzi z gitarami śpiewały Stachurę. Potem moda przeminęła. Jednym z pierwszych, którzy śpiewali Stachurę był Sławomir Zygmunt, związany z warszawskim klubem Hybrydy. Właśnie tam, w 1983 roku, miał premierę muzyczny spektakl autorstwa Sławomira Zygmunta i Wojciecha Olańskiego zatytułowany "Miłość, czyli życie, śmierć i i zwartwychwstanie Michała Kątnego, wypłakana, wyśpiewana i w niebo wzięta przez Edwarda Stachurę".

Dziś, po latach przerwy Zygmunt powraca do Stachury za sprawą płyty "16 X Edward Stachura śpiewa Sławomir Zygmunt". Uczynił to w ramach serii "Kolekcja Bardów" wydawanej bardzo starannie przez Agencję Artystyczną MTJ. Serię zapoczątkował album Macieja Zembatego z pieśniami Leonarda Cohena, wkrótce przyjdzie kolei na songi Wysockiego i Okudżawy w polskich wykonaniach. Inicjatywa z pewnością bardzo pożyteczna, pozwalająca przybliżyć także nowym odbiorcom klasyczne już w większości teksty oraz polskie, częstokroć pomysłowe i oryginalne, wykonania. Jeśli chodzi o płytę Zygmunta to sprawia ona wrażenia podróży w czasie. Wszystkie utwory zostały na nowo zaśpiewane i zaaranżowane. Zygmunt zrezygnował z dawnej, popularnej w latach 80. maniery wykonawczej, bardzo kameralnej, często ograniczającej się do głosu i ascetycznego akompaniamentu gitary. Chociaż ciepły głos, ze zrozumieniem melorecytujący teksty Steda, jest mocno wyeksponowany i przez lata mało zmieniony. Bogatsza jest za to warstwa aranżacyjna. Pomysłowo wyzyskano instrumenty dęte i smyczkowe. Ale sposób aranżacji, a zwłaszcza bardzo wyeksponowane partie syntezatorów przypominają jednak bardzo standardy sprzed dwóch dekad. Świadomy zamiar? Być może. Na plus dla Sławomira Zygmunta należy powiedzieć, że zaprezentował Stachurę z rozmachem, w dużych formach muzycznych i tych nowych wersji słucha się bardzo dobrze.
 
Tomasz Jopkiewcz, Życie, 2 lipca 2002