Sławomir Zygmunt interpretując poezję Krzysztofa Kamila Baczyńskiego podjął spore ryzyko. Niebezpieczeństw było wiele, i to poważnych – od patetycznej, rocznicowej stylistyki szkolnego bryku, poprzez usypiający liryzm rodem z „krainy łagodności”, nadekspresję manierycznej piosenki aktorskiej aż po mechaniczne próby wtłoczenia klasyka w rockowe czy popowe schematy. Zygmunt postępuje inaczej. Trzeba zwrócić uwagę, że bardzo dba o czytelność i komunikatywność tekstu, nie starając się go zdominować zbytnio ekspresyjną interpretacją czy nonszalancją wykonania. Można wręcz odnieść niezwykłe wrażenie, że jego Baczyński, to Baczyński, który przetrwał wojnę, a wiersze poety to wspomnienia snute niejako z „perspektywy feniksa”, wspomnienia tragicznych czasów, których wykreślić nie sposób, ale które jednak odeszły w przeszłość.

Najważniejszą decyzją artystyczną Sławomira Zygmunta, znanego wykonawcy poezji m.in. Edwarda Stachury, a także samodzielnego autora, było to, by dopasować poezję Baczyńskiego, niejako stopić ją z własną muzyczną tożsamością, którą wielbiciele jego twórczości doskonale znają. Udało się to wyjątkowo dobrze, płyta sprawia wrażenie niezwykle przemyślanej pod względem brzmieniowym, osadzona została pewnie i konsekwentnie w tradycji muzycznej, która ukształtowała Zygmunta – ballady, folka i rocka przełomu lat 60. i 70. A więc retro folk rock, jeśli ktoś potrzebuje szufladek? W pewnym sensie tak. Dominują tu przecież ciepłe brzmienia wszechobecnych organów Hammonda i często współbrzmiącego z nimi fortepianu, umiejętnie z reguły kontrapunktowane głosem wokalisty i brzmieniem gitary akustycznej, a czasem i elektrycznej.

Kwintesencją oryginalnego stylu Sławomira Zygmunta są zwłaszcza dwa utwory: „Kolęda” i zamykający płytę „Na oceanach”. W obu są miejsca na niezwykle przemyślane, ale i pełne swobody partie solowe, niezbyt rozbudowane, ale przez swą oszczędność i zwartość trafne. W obu też budowane skutecznie jest wewnętrzne napięcie jednak bez sięgania do naprawdę agresywnej ekspresji, ale wynikające logicznie ze struktury utworów i ściśle z nią powiązanych subtelnych zmian interpretacji wokalnej. Płyta ma monolityczne wręcz brzmienie, ale nie powoduje to wrażenia monotonii, co jest częste przy tego rodzaju projektach. Trzeba jej słuchać uważnie i dość głośno, by wychwycić wszelkie niuanse, celne zróżnicowanie klimatu poszczególnych utworów, wreszcie dyskretne cytaty, świadczące o erudycji autora (Zygmunt skomponował wszystkie utwory), która jednak nie ma w sobie nic z łatwego popisu.

Mamy tu odwołania do bossa novy w „Pragnieniach”, beatlesowską melodykę w „Mazowszu”, folkowe klimaty w „Kolędzie” – przykłady można mnożyć. W większości utworów dominuje ton osobistej, wręcz intymnej rozmowy ze słuchaczem, jak chociażby w poruszającym utworze „Tych miłości”, niesionym skutecznie przez liryczną melodię, która zatrzymuje się w odpowiednim momencie na progu zbytniej słodyczy. Najbardziej przekonuje Sławomir Zygmunt, gdy pozwala muzyce w pełni współgrać z tekstem, a jednocześnie śmiało płynąć. Ten swobodny strumień dźwięków skutecznie wspomaga użycie harmonijki ustnej w sposób – by tak rzec – jawnie dylanowski, ale nie będący przecież bezduszną kopią mistrza. To wyraźnie amerykańskie brzmienie płyty, czasem wzbogacane motywem stylizowanym na irlandzki absolutnie nie razi, ponieważ u Zygmunta pojawia się także i słowiańskie rozmarzenie, które jednak nigdy nie zamienia się w niekontrolowaną rozlewność. Dzieje się więc tak, że jego twórcze inspiracje wzajemnie się przenikają i niejako nawzajem kontrolują, co nadaje płycie oryginalny charakter. Nie jest to przecież tak modny dziś eklektyczny patchwork, walczący o uwagę słuchacza często wyrwanymi brutalnie z oryginalnego kontekstu cytatami. Sławomir Zygmunt stworzył całość zadziwiająco harmonijną. Jest tu obecny ból, mrok, ale w końcu ustępuje nadziei, czemu służy przemyślany wybór wierszy Baczyńskiego i kolejności utworów.

Tomasz Jopkiewicz, KINO

Sławomir Zygmunt, "Elegia o chłopcu polskim. Sławomir Zygmunt śpiewa wiersze Krzysztofa Kamila Baczyńskiego". Langloo.com 2014.