logo

Ze Zdzisławem Wardejnem pierwszy raz rozmawiałem w kwietniu tego roku: mój rozmówca autoryzował tekst wywiadu, lecz na publikacje nie wyraził zgody. Zaproponował żebyśmy poczekali do jesieni. Druga rozmowę odbyliśmy w listopadzie; poniżej tekst obu wywiadów. (S.Z.)
Sławomir Zygmunt: Kiedy dwadzieścia lat temu podjął pan studia na wydziale reżyserii, był pan już od ośmiu lat aktorem. Aktorstwo przestało panu wystarczać? Zdzisław Wardejn: Zaczęła mnie interesować nie tylko egzystencja w świecie, ale możliwość jego budowania. Zwłaszcza budowania takiego świata, który byłby odbiciem tego, co myśli społeczeństwo. Słowa można ocenzurować, aluzji, metafory już nie.
Nie lubi pan cenzury? Trochę się na nią już uodporniłem. Zresztą naciski są wszędzie. Pracując na Zachodzie również zetknąłem się z cenzurą mecenasa, który me puszcza pewnych sztuk. „Ich zachowanie było bez zarzutu" Gerta Loschutza najpierw zrobiłem z dyplomowym rokiem w łódzkiej szkole aktorskiej. Po trzech przedstawieniach sztukę zdjęto. W Holandii, gdy zapoznano się z tekstom, w ogóle nie pozwolono mi tego robić.
Dlaczego? Bo to jest o policji zachodnioniemieckiej.
Jakie osoby, z którymi pan się zetknął, były ważne w pana artystycznym rozwoju? Przede wszystkim pani Stanisława Perzanowska - profesorka ze szkoły aktorskiej. To właśnie od niej dowiedzieliśmy się, ja i koledzy z roku, o co chodzi w tym zawodzie. Tak nas natchnęła, że zaraz po studiach zaangażowaliśmy się do teatru w Zielonej Górze, którym wtedy kierował Marek Okopiński. Z tym zespołem często jeździłem w tzw. teren i mogłem od razu sprawdzać, jak się mają w zetknięciu z publicznością moje ideały i wyobrażenia o teatrze. Po trzech sezonach jednak stamtąd odszedłem Na dłuższą metę była to była wyczerpująca i wyjaławiająca praca.
Intrygująca jest pana wędrówka po teatrach. Występował pan w Zielonej Górze, Poznaniu, Krakowie, Warszawie, Kaliszu, znowu w Warszawie. Jaki był powód tak częstych zmian? Wbrew pozorom, to nie były tak częste zmiany. Z Zielonej Góry przeniosłem się do Poznania, gdzie spędziłem cztery lata. Następnie otrzymałem z Krakowa propozycje zagrania Hamleta, a więc rolę o jakiej marzy każdy aktor. Tam jednak nie zagrzałem długo miejsca, bo cóż można pokazać więcej po Hamlecie w pewnym okresie rozwoju? Potem zaangażowałem się do Warszawskiego Teatru Narodowego, w którym występowałem czternaście lat. Po nagłym odwołaniu ze stanowiska, w grudniu 82 roku, dyrektora Adama Hanuszkiewicza zmuszony byłem odejść na jeden sezon do Kalisza. Po powrocie do Warszawy związałem się na krótko z Teatrem Ochoty, a potem, gdy dyrektor Cybulski objął Teatr Nowy, zainteresował mnie możliwością stworzenia żywej sceny dla młodej inteligencji.
Swego czasu słynna były boje, jakie pan toczył z Adamem Hanuszkiewiczem. Czy teraz, po latach mógłby pan zdradzić czego dotyczyły kwestie sporne? Tylko i wyłącznie spraw artystycznych. Adam miał trochę inne wyobrażenie o teatrze. Ja podchodziłem do roli od wewnątrz, a on od zewnątrz. Potem oczywiście w połowie drogi spotykaliśmy się i kończyło się to interesującym podstawieniom. Teraz myślę trochę inaczej; on odmłodniał, ja się zestarzałem.
Ważny moment dla wszystkich, jak się miało okazać również dla aktorów: 13 grudnia 1981. Gdzie pana zastał? Mieliśmy w teatrze, do późna w nocy, jedną z prób generalnych. Gdy wracałem do domu, spostrzegłem stojące na ulicy czołgi. Rano z radia dowiedziałem się, co się stało. Ponieważ telefony były nieczynne, przyjechał do mnie ktoś z propozycją zagrania w filmie. Odmówiłem. Podjąłem decyzję o bojkocie sam, bez porozumiewania się z kolegami. Zrozumiałem, że w tej nowej sytuacji ileś tam lat mojej pracy zostało przekreślone.
Jak pan przyjął wiadomość o tym, że niektórzy aktorzy poparli decyzje o wprowadzeniu stanu wojennego? Najbardziej zirytował mnie aktor, który w pierwszych dniach stanu wojennego, w swoim słynnym telewizyjnym wystąpieniu, w imieniu wszystkich kolegów powiedział: „dziękujemy generale". To, co go potem spotkało, oznacza śmierć za życia. Dla artysty nie ma nic gorszego.
Na początku 1992 roku wyjechał pan do Holandii. Jak tam reagowano na stan wojenny w Polsce? Holendrzy byli przerażeni. Obawiali się, że wybuchnie trzecia wojna światowa.
Czy bojkot, który podjęli polscy aktorzy był dla nich zrozumiały? Artyści holenderscy na znak solidarności z bojkotującymi polskimi aktorami organizowali przed przedstawieniami zbiórki pieniędzy na odzież, żywność, lekarstwa. Protest polskich artystów był tam rozumiany.
Czym zajmował się pan w Holandii, oprócz wykładania w szkole aktorskiej? Realizowałem przedstawienia dyplomowe. Zrobiłem m.in „Trzema krzyżykami" Helmuta Kajzara - sztukę, której mi w kraju nie puszczono i „Tango" Mrożka. Obecnie znudziło mi się już być tam nauczycielem i jeżdżę tylko reżyserować. Jeszcze w tym sezonie chcę zrobić „Emigrantów" Mrożka, a w następnym mam w planach „Odejście głodomora".
Wielu naszych aktorów zostało za granicą. Dlaczego pan wrócił? Przecież to nie jest mój kraj ani mój język. Tak naprawdę to ja do końca nie wiem, czym oni żyją, co jest dla nich ważne, a co mniej. Moją ojczyzna jest Polska, tu się urodziłem i wychowałem, tu znam wszystkie kąty; w Holandii zawsze będę obcy. Ile razy tam jestem, mam dziwne uczucie, że oni wyciągają ze mnie całe moje wnętrze, wyciskają mnie jak cytrynę, sami nic w zamian nie dając.
Czy w Holandii aktorzy, podobnie jak w Polsce, również najwyżej sobie cenią pracę w teatrze? Nie. Tam jest większa rotacja. Oprócz teatrów podobnych do naszych jest wiele tak zwanych komercjalnych, gdzie gra się tylko takie przedstawienia, które przynoszą duże pieniądze. Holenderskim aktorom będącym na etatach w teatrze, trudniej się wyrwać do filmu i telewizji. Dlatego najczęściej ci, którzy zaczynają być coraz bardziej popularni, po jakimś czasie rezygnują ze sceny. Najlepszym przykładem są moi dwaj uczniowie. Huub Stapel wchodzi obecnie na filmowy rynek amerykański, zaś Sjourd Plesyer jest gwiazdą holenderskich seriali telewizyjnych. Zaczynali od teatru, potem - ponieważ wiązało się to z większymi pieniędzmi - poszli do teatru komercjalnego. Teraz grają już tylko w filmach.
W filmie gra pan najczęściej role negatywne, cwaniaków i karierowiczów. Wystarczy przypomnieć „Cały ten rock" Pawła Karpińskiego, „Palace Hotel" Ewy Kruk, „Bez miłości" Barbary Sass-Zdort. Czy dobrze się pan czuje w takich rolach? Tak. Dla mnie negatywne role są najciekawsze. O wiele lepiej rozumiem skąd się bierze zło niż dobro.
To dlaczego pan zagrał poczciwego docenta  Wolańskiego w „Koglu-moglu" Romana Załuskiego? Ponieważ mam dzieci. Pomyślałem sobie, że po obejrzeniu tego filmu może chociaż przez chwilę pomyślą o swoim wiecznie zapracowanym, zaganianym ojcu.
Jest pan nie tylko aktorem, lecz również reżyserem teatralnym i telewizyjnym. Czy nie chciałby pan nakręcić filmu? Chciałbym. Mam nawet kilka tematów, ale to dosyć trudna sprawa. Przede wszystkim - brak czasu, poza tym jest wielu młodych reżyserów, którzy czekają na debiut i ja nie zamierzam im wchodzić w paradę. Myślę, że prędzej nakręcę film w Holandii niż w Polsce.
Czy wystąpiłby pan w filmie reżyserowanym przez siebie? Nie, kiedy reżyseruję nie gram. To są dla mnie dwa zupełnie różne zawody. Są oczywiście reżyserzy, którym się wydaje, że najlepiej będzie, jeśli zagrają w swoich filmach. Jestem innego zdania. Uważam, że zawsze można znaleźć idealnego aktora, trzeba tylko poszukać. Czasami zagram jakiś epizod, ale to z rozpaczy, gdy mi nagle aktor zachoruje. Reżyserią nie zajmuję się dlatego, żeby grać.
Ostatnio telewidzowie oglądają pana w serialu Pawła Karpińskiego „W labiryncie". Czy czytał pan wcześniej scenariusz? Nie, nie czytałem. Gram w tym filmie role drugoplanową, więc mogłem sobie na to pozwolić. Reżyser udzielił mi niezbędnych informacji na temat odtwarzanej przeze mnie postaci.
Udział wielu dobrych aktorów nadaje mu pewna rangę, ale zetknął się pan na pewno z negatywnymi opiniami o tym serialu. Ja, proszę pana gram dla pieniędzy, reżyseruję dla przyjemności.
Na zakończenie tradycyjne pytanie o plany. W tej chwili jestem w trakcie zdjęć do filmu Filipa Bajona „Bal na dworcu w Koluszkach". Potem zaczynam komedię ,,Galimatias" Romana Załuskiego, która jest kontynuacją „Kogla-mogla". W telewizji występuję w sztuce Różewicza „Spaghetti i miecz" oraz przymierzam się do wyreżyserowania "Jedziemy do wujka" Jerzego Zawieyskiego. Poza tym w Teatrze Nowym gram w „Juweniliach" Witkacego. Premiera 15 czerwca. Spektakl ten został zakontraktowany na występy do Francji i tam we wrześniu odbędzie się druga premiera.
kwiecień 1989, Warszawa
Dlaczego nie zgodził się pan na opublikowanie tego wywiadu w kwietniu? Nie wiedziałem czemu to ma służyć. Wtedy nie byłem do końca przekonany, że wolność prasy nie jest chwilowa. Dlatego powiedziałem: poczekajmy do jesieni.
„Okrągły stół", według pana, nie był jeszcze dostatecznym dowodem, że „idzie odnowa"? Nie był. Pamiętamy wszyscy, że w przeszłości nomenklatura wielokrotnie obiecywała zmiany, a potem wszystko wracało do starego schematu.
Niedawno wrócił pan z zagranicy. Gdzie pan był i co robił? Wystawiliśmy z Teatrem  Nowym we Francji i Belgii „Juwenilia" Witkacego. Sztuka odniosła sukces, prawdopodobnie jeszcze tam wrócimy. Byłem także w Holandii, gdzie wyreżyserowałem „Emigrantów" Mrożka.
Jak tam odebrano relegalizację Solidarności i upadek starego, stalinowskiego systemu w Polsce? Bardzo pozytywnie. Mogę nawet śmiało powiedzieć, że my jesteśmy bardziej sceptyczni niż oni. Pewnie bierze się to stąd, że Zachód zawsze wierzył w słowa, a u nas od dawna służyły one do ukrycia prawdziwych myśli.
Dyrektorem Teatru Nowego został Adam Hanuszkiewicz. Czy znowu tradycją teatru Hanuszkiewicza będzie interesująca premiera w Sylwestra? Tak. Hanuszkiewicz mimo różnych przeciwności losu przetrzymał z tą tradycją stan wojenny i postwojenny Nic dziwnego, że nie chce od niej odejść.
Jaka sztuka będzie wystawiona tego Sylwestra? To już tajemnica Hanuszkiewicza.
A co w kinie? Na razie spokój. Otrzymałem, co prawda, kilka propozycji, ale nie są one zbyt interesujące Teraz dla artystów nastały trudne czasy.
Dlaczego? Musimy stworzyć nową wizję świata, która nie będzie już pomagała nam przetrwać, lecz żyć i to jest bardzo trudne.
listopad 1989, Warszawa Rozmawiał: SŁAWOMIR ZYGMUNT, FILM 1989, Nr 51 (31 grudnia)