logo

Sławomir Zygmunt: Jaką oglądalność ma program "Mieszane uczucia"? Małgorzata Domagalik: Jak na godzinę, o której jest to nadawany to oglądalność ma niezłą. Ostatni odcinek „Mieszanych uczuć”, pokazany o 23.40 miał dwa razy taką oglądalność jak Pegaz, który jest nadawany o 22.00. Ja nie mam żadnego wpływu na godzinę nadawania. Weszliśmy z naszym programem w gotową ramówkę. To jest dosyć karkołomne przedsięwzięcie, wtedy się szuka naprawdę wolnego miejsca. Pocieszam się tym, co powiedziała szefowa Dwójki, że „najbardziej ambitne programy  chodzą w nocy”. Czy ta późna pora nie jest związana z tematem pani programu? Nie. Jestem przekonana, że gdyby „Mieszane uczucia” zostały wyemitowany o godzinie 20.00 miałby bardzo dużą oglądalność. I program nikogo by nie zgorszył, a niektórym wręcz poprawił  samopoczucie. Poza tym ja jestem w trochę innej sytuacji. To jest mój kolejny program. Ja już mam swojego widza. Dlatego nie interesują już mnie aż tak bardzo te wszystkie wskaźniki oglądalności, tabele, wykresy, słupki. Naprawdę? Tak, bo ja już trochę żyję na tym świecie i wiem, że słupki są wypadkową czegoś. Być może słupki nie mają dla pani znaczenia, ale są ważne dla tych, którzy siedzą na górze i dają pieniądze na program. Dla nich tak. Ale proszę nie zapominać, że ci którzy siedzą na górze też mają rozum. I jeśli widzą, że „Mieszane uczucia” nadane o 23.40 mają niezłą oglądalność, na pewno są zadowoleni. A pani jest zadowolona? Uważam, że jestem w komfortowej sytuacji, że mogę zrobić program. Ale ja wierzę w ludzi i zależy mi na tym, żeby program do nich dotarł i zostawił jakiś ślad. Zwykle następuje to po programie, kiedy telewidzowie rozmawiają, dyskutują ze sobą, z kolegami, koleżankami. Ja jestem usługowcem, ale nie po to, żeby widz usiadł i się uśmiał po pachy. Jestem po to, żeby mój widz poczuł się poprzez wspólnotę losu dobrze razem ze mną. Czy od początku takie było założenie programu, że porusza pani drażliwe tematy? To nie są drażliwe tematy. Być może one są drażliwe dla ludzi... ... pruderyjnych? Nie pruderyjnych. Raczej takich, którzy w swoim życiu idą jakimiś wytartym szlakiem. I nie chcą wiedzieć, że można żyć inaczej. To czasami dla nich niewygodne. Okazuje się bowiem, że ich życie jest wyjątkowo nieciekawe. Ale co jest takiego oryginalnego w fakcie, że np. istnieją małżeństwa, w których kobieta jest starsza od mężczyzny o 10 lat? Zresztą takich par nie jest wcale dużo, to znikomy procent. Zgoda, ale w odcinku „Ona starsza, on młodszy” zostało powiedziane coś bardzo istotnego. To, że są ludzie którzy decydują się na miłość wiedząc, że ta miłość ma swój kres. Jakby kalkulując, że to się może skończyć. No właśnie, na przykład za 10 lat. Tak, ale powiedziano też, że są pary żyjące ze sobą przez 30-40 lat, aż do śmierci, i że są szczęśliwe. W tym odcinku nie chodziło tak naprawdę tylko o to, że ona jest starsza, a on młodszy. Tylko o to, żeby pokazać jak ludzie w różnych momentach życia mogą się kochać lub przestać kochać. Jak warto czasami zaryzykować, by być szczęśliwym. Zadowolona jest pani z gości w studiu? Tak. To jest to o czym dziennikarz może marzyć, ale nie na zasadzie ekstremy, różnych dziwactw, tylko takiej normalnej szczerości. Ja w programach mam zwykłych ludzi, to nie są gwiazdy. Czy gdyby panią zaproszono do studia, też by pani była tak samo szczera? Nie wiem. Być może ja bym nie powiedziała tego, co powiedziały kobiety w moim programie, na przykład na temat co stanowi o sensie życia. A co stanowi? Związek kobiety i mężczyzny. Jest w nim wszystko: miłość, przyjaźń, niezgoda na coś, bunt, istnieje strona silniejsza (nie znaczy to, że zawsze jest to mężczyzna). Czasami strona silniejsza jest w stanie skierować stronę słabszą na właściwe tory. Dlaczego pani program „Tabu” zniknął z anteny TVN? Złożyłam wymówienie. Ale dlaczego? Doszłam do wniosku, że ten program nie pasuje do formuły TVN. Ale Mariusz Walter podał inne powody. On miał swoje, a ja swoje. Uważam, że „Tabu” to była dobra robota dziennikarska. Ja nie mogłam nie pójść do Mariusza Waltera... Dlatego, że Walter tworzył telewizję gwiazd? Nie. Mariusz Walter zaproponował mi prowadzenie "Męskiego striptizu". Nikt inny, tylko on dostrzegł we mnie „osobę telewizyjną”. I wierzył, że mi się uda. Do pierwszego programu "Męski striptiz" weszłam do studia na 10 minut przed rozpoczęciem. Teraz jak o tym pomyślę, to mi się słabo robi, bo wiem co to jest. Posadzili mnie w fotelu i zrobiłam program na żywo, który stał się bardzo szybko hitem. Po pewnym czasie okazuje się, że Mariusz Walter robi telewizję. Czy pan wyobraża sobie, że kiedy dostaję od niego, mojego przyjaciela, propozycję, mogę mu odmówić? Nie jest żadną tajemnicą, że w tym czasie dostałam bardzo ciekawą propozycję z telewizji publicznej. To była Jedynka, świetny producent, dobra godzina. Negocjowałam z nimi kontrakt, a tu nagle pojawił się Mariusz Walter z wielką niewiadomą. Tak samo jak się nie spóźniam, tak samo swojemu przyjacielowi nie powiem: nie. Czy uważa pani „Tabu” za swoją porażkę? To pytanie pan zadał mi dlatego, bo ludzie szukają sensacji. Pani też jej przecież szuka w swoich programach. Odpowiem na pana pytanie. A skąd. Zrobiłam 21 programów, co zajęło mi kilka miesięcy ciężkiej pracy. Ludziom nie mieści się w głowach, że ja kocham telewizję jako medium, które daje mi możliwość kontaktu z moim widzem. Ale ja w telewizji znalazłam się przypadkiem. Nigdy nie miałam czegoś takiego, że pomyślałam sobie: jejku, jak ja bym kiedyś chciała być w telewizji. Takiemu człowiekowi jak ja łatwiej jest podejmować decyzję. Zwłaszcza że kiedy odchodziłam z TVN byłam już znaną dziennikarką „Wprost”, byłam współautorką bestselleru "Harpie piranie, anioły" (sprzedanego w nakładzie 40 tysięcy egzemplarzy), zrobiłam "Męski striptiz". Potem napisałam drugą książkę, teraz pracuję nad trzecią. Mam jeszcze wiele planów. Powrót do telewizji publicznej to było miękkie lądowanie? Tak. Kiedy odeszłam z TVN i pisałam książkę odezwał się producent z pytaniem, czy nie mam jakiegoś pomysłu na program. Tak się okazało, że wspólnie z Kamą Zborowską miałyśmy i tak powstały „Mieszane uczucia”. Ile pani zamierza przygotować odcinków „Mieszanych uczuć”? Na pewno do wakacji, potem po przerwie wakacyjnej być może program będzie szedł częściej w telewizji. Prawdopodobnie dwa razy w miesiącu. A nie kusi panią, by program był co tydzień? Musiałabym chyba rozwieść się z mężem i porzucić pracę we "Wprost". Poza tym uważam, że nie można robić czegoś co jest naprawdę fajne tak często. Zdarzały się przecież programy, które były emitowane na początku raz w tygodniu, po pewnym czasie co dwa, potem co trzy, wreszcie raz w miesiącu, aż w końcu znikały z anteny. Z tym jest różnie. „Tok Szok” po przejściu do Polsatu nadawany jest raz w tygodniu. Tak, ale trzeba by zapytać autorów, czy nie są zmęczeni? Czy nie mają poczucia, że niedługo zacznie im się jałowy bieg. O czym jest książka nad którą pani teraz pracuje? To jest coś w stylu dziennika, taki para-dziennik. Zapisuję sobie różne rzeczy, przemyślenia, spostrzeżenia. Przy czym ja nie wymyślam historii tylko piszę o tym co mnie otacza, co widzę, słyszę. Ludzie do mnie piszą, dzwonią. Ja jestem taką osobą, której ludzie się bardzo często zwierzają i oczekują porad. Niech pan zauważy, że ludzie często sobie mówią: zostań z nim, on na pewno cię kocha. Ale gdyby sami znaleźli się w tej sytuacji, to by pewnie wyrzucili go za drzwi. Miłość jest ważna dla pani? Zawsze pociągali mnie starsi mężczyźni. Zaczęłam się z chłopakami spotykać, kiedy mogłam powiedzieć mamie, czy ojcu, że idę na randkę z mężczyzną. Kiedy miałam 18 lat byłam zakochana do szaleństwa w chłopaku, który był ode mnie starszy o 5 lat. To była wspaniała miłość, z pięknymi listami. Taka jaką  każda dziewczyna powinna przeżyć. Uważam, że to wspaniałe, że możemy przeżyć kilka miłości. Tylko ktoś nam zrobił krzywdę, mówiąc, że miłość w życiu powinna się zdarzyć jedna na całe życie. I tym przekonaniem unieszczęśliwiamy nie tylko kobiety, ale i mężczyzn. Kobiety oczekują, że po deklaracjach mężczyźni będą je kochać przez całe życie. I potem mają pretensję, że tak nie jest. A człowiek jest tak stworzony, że nie może kochać przez całe życie jednej i tej samej osoby. Co może wiedzieć o życiu 20-letnia dziewczyna? Jakże więcej wie od niej 30-letnia kobieta. Jak młodzieńcowi, który ma 18 lat może się całe życie podobać ta sama kobieta, kiedy on dopiero mając 40 lat wie co jest naprawdę dla niego dobre, ważne, najważniejsze. Moja mama jak panią widzi w telewizji to zmienia kanał, bo sprawia pani wrażenie osoby zimnej, kalkulującej. Ona się pani boi, a tu takie wyznania... Zimnej? "Mieszane uczucia" są trochę innym programem. Ja się w nim śmieję, wygłupiam, żartuję, czego nigdy wcześniej nie robiłam. A jeśli chodzi o kalkulacje... Kalkulować może ktoś kto nie dostaje od widza tego, co chce dostać. Jeśli mój gość mówi mi o swoim ważnych sprawach, to się koncentruję tylko na nim. Trudno żebym robiła w studiu głupie miny i się śmiała. Przecież często ludzie mi się zwierzają, chcą ze mną rozmawiać. I w tym tkwi moja największa siła.  Jestem może chłodna, opanowana, bo jestem profesjonalistką. Jak lekarz idzie operować też musi być skoncentrowany, przygotowany. A przecież inaczej się zachowuje poza salą operacyjną. Tak więc proszę powiedzieć mamie, że nie jestem taka straszna. Ja bardzo szanuję widza, dlatego nigdy nie byłam z moim gościem na ty. Nie chcę wprowadzać na antenie formy pewnej poufałości (słuchaj, jak ty zrobiłeś ten film, to...), do której telewidz nie ma dostępu. Nienawidzę taniej egzaltacji, kreowania siebie. Chcę się wypowiadać w imieniu widza. Takie jest moje dziennikarstwo, takie są moje książki. Pierwszy „Męski striptiz” zrobiłam z Adamem Hanuszkiewiczem. I w studiu nagle wszyscy się na mnie rzucili z dobrymi radami: pani Małgosiu to, pani Małgosiu tamto. A on skwitował to krótko: niech oni się od pani odpierdolą. Ma pani być sobą. Niech pani podejmie ryzyko bycia sobą. Zawsze powtarzam: niech mnie nie lubią, byleby mnie szanowali. Są dziennikarki, które się śmieją zanim zaczną program. Ja taka nie jestem. Poza tym nie ma przymusu, nie muszę być oglądana i podziwiana przez wszystkich.
Rozmawiał: Sławomir Zygmunt, Warszawa 1999