Sławomir Zygmunt: Czy występy w studenckim teatrze Kalambur traktowała Pani jako zabawę, czy jako wstęp do profesjonalnej kariery?
Ewa Dałkowska: Wydaje mi się, że nie traktowałam zbyt poważnie swoich studiów filologicznych. Przez cały czas kręciłam się koło sceny, przyczepiałam się do różnych kabaretów, bardzo chciałam grać. Taką możliwość stworzył mi Kalambur i był to od razu skok na głęboką wodę. Zaangażowano mnie do słynnego przedstawienia "Szewcy" w reżyserii Włodzimierza Hermana, z którym pojechałam w trasę. W Kalamburze zagrałam jeszcze w kilku innych spektaklach, ale koledzy uważali, ze nie mam szans w profesjonalnym aktorstwie.
Dlaczego?
Podobno byłam nierówna. Raz mówiłam ten sam tekst wspaniale, za chwilę - fatalnie.
Mimo to zdecydowała się Pani zdawać do PWST?
Za pierwszym razem nie zdałam. Komisja dowiedziała się, że występowałam w Kalamburze i doszła do wniosku, że jestem zmanierowana. Dopiero za drugim podejściem udało mi się przebrnąć przez egzaminacyjne sito.
W którym to było roku?
Niech pan mnie nie pyta o daty, bo ja zupełnie nie mam poczucia czasu i dlatego tak się świetnie trzymam.
Po epizodach w "Beniamiszku" i „Nocach i dniach" pierwszą główną rolę zagrała Pani w „Sprawie Gorgonowej" Janusza Majewskiego tak sugestywnie, że widzowie uwierzyli, iż Gorgonowa nie zabiła dziecka, a przecież to wcale nie było takie oczywiste. Jakie jest Pani zdanie na ten temat?
Reżyser codziennie robił mi huśtawkę nastrojów. Podsuwał nowe fakty. Jedne
świadczyły, że zabiła, inne — że nie. Poprosiłam ojca, który jest prawnikiem o materiały dotyczące tej sprawy. Po przeczytaniu opisu rzeczoznawcy uznałam, że jest tendencyjny, niedokładny i sugerujący winę. Dlatego postanowiłam jej bronić. Dodatkowo na moją decyzję wpłynęły także informacje dotyczące późniejszych losów Gorgonowej. Były równie tragiczne, znów siedziała w wiezieniu. Podobno ukradła Niemcowi, u którego pracowała, jakieś ważne dokumenty. Nie mam oczywiście pewności, ale gdyby okazało, że ona dwa razy siedziała niewinnie — byłoby to straszne.
W "Bez znieczulenia" Andrzeja Wajdy, żona redaktora Michałowskiego nie chce być w cieniu męża, ale metody, którymi dąży do wolności, pod względem moralnym pozostawiają wiele do życzenia. Czy Pani akceptuje taki rodzaj kobiet?
Ludzie często się rozstają z zupełnie niezrozumiałych powodów i taka sytuacja została przedstawiona w tym filmie. Jedni widzowie uważają, że brak konkretnej przyczyny jest jego wielkim walorem, inni że nie. Staram się być liberalna w ocenie ludzi. Przypuszczam, że sprawia to mój zawód. Aktorstwo daje możliwość wejścia w czyjąś skórę i spojrzenia na konkretną sytuację z innej perspektywy. Dlatego rozumiem decyzję Michałowskiej.
Czym się Pani kieruje przy wyborze roli?
Żeby się nie powtarzała. Moim motorem jest ciekawość.
Czy z tych powodów zagrała Pani w "Białym mazurze" Wandy Jakubowskiej — abstrahując już od samej postaci Feliksa Dzierżyńskiego — filmie bardzo nieudanym pod względem artystycznym?
W tym filmie zagrałam z innych powodów. Nikt nie chciał pracować z Wandą Jakubowską. W tej sytuacji, gdy wszyscy odmówili, mój mąż — człowiek bardzo przekorny — postanowił w charakterze kierownika produkcji zrealizować „Białego mazura". W tym czasie, po operacji, przechodziłam w domu okres rekonwalescencji. Któregoś dnia zadzwonił mąż. Powiedział, że nie przyjechała radziecka aktorka, która miała zagrać Wierę Rasulicz — kobietę, która próbowała zabić oficera carskiej Ochrany. Zaczął o niej tak pięknie opowiadać, że zrozumiałam, że on do mnie woła "Ratunku". Mimo więc, że nie czułam się najlepiej pojechałam na plan i zagrałam w tym okropnym filmie. Ale powiem szczerze, nigdy nie spotkałam takiego reżysera jak Wanda Jakubowska. To kobieta niezwykłej energii i wielkiej kultury. Po latach bardziej się pamięta zawiązane podczas zdjęć przyjaźnie, niż efekt artystyczny filmu. Dlatego uważam, że warto było zagrać w „Białym mazurze". A efekt artystyczny? Pracowaliśmy na niego z całą ekipą przy „Głosach" Janusza Kijowskiego. Takiej radości i jednocześnie męki tworzenia nie przeżyłam nigdy. I co? Film był pokazywany przez trzy dni na ekranach i oprócz krytyków mało kto o nim słyszał.
W okresie stanu wojennego zajmowała się Pani wraz z innymi produkcją kwiatów i abażurów. Był także Teatr Domowy. Jak dzisiaj Pani to wspomina?
To był trudny okres. Teatry były zamknięte, musiałam sobie znaleźć jakieś zabezpieczenie finansowe. Poza tym obawiałam się, że będą nas — aktorów — związanych z konkretną instytucją zmuszać do różnych brzydkich rzeczy. A ja nie chciałam być na czyjejś smyczy, chciałam pozostać niezależna. „Kwiaty" były króciutkim epizodem. Tak naprawdę to robiła je Marta Piszczatowska, ja byłam za podręczną.
A Teatr Domowy?
Teatr Domowy uniezależnił nas najbardziej. Mieliśmy możliwość bezpośredniego zareagowania na to, co niosło życie. Mogliśmy tupnąć nogą, wrzasnąć, wyśmiać, wygwizdać i żaden cenzor nie miał na to wpływu. To była najwspanialsza przygoda, jaka mi się w życiu przytrafiła. Po premierze codziennie otrzymywaliśmy propozycje od zachodnich telewizji, żeby zarejestrować nasze występy. Odmawialiśmy. Teraz może wydawać się to głupie, ale przynajmniej nas nie zamknęli. Z tego samego powodu nie opisywałam naszych perypetii choć teraz trochę żałuję. Staraliśmy się, żeby przedstawienia Teatru Domowego miały wysoki poziom artystyczny. Nie chcieliśmy, żeby ktoś nam zarzucił, że tylko płaczemy i powiewamy sztandarem. To była profesjonalna praca. Gdy później wróciłam do kabaretu „Pod Egidą", Jan Pietrzak powiedział, że w kontakcie z publicznością niesłychanie się rozwinęłam. Te pochwały dotyczyły także moich kolegów.
„Nadzór" Wiesława Saniewskiego ukazywał kobiece więzienie. Jak się Pani czuła w tym niecodziennym przybytku?
Bardzo trudno było znaleźć więzienie, film powstawał w stanie wojennym. W końcu otrzymaliśmy pozwolenie, żeby kręcić we Wronkach. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie wywarło na strażnikach wejście naszej ekipy przez główną bramę. Zachowywali się jak obstawa prezydenta, w kraju gdzie odbyło się 70 zamachów. Prawdopodobnie do końca nie wierzyli, że uzyskamy zgodę na zdjęcia. Byliśmy pod ciągłym ostrzałem ich spojrzeń. To było okropne. Pamiętam także przygodę z konsultantem. Kręciliśmy scenę na schodach. Strażniczka sprowadzała mnie do karceru, głośno krzyczałam, co było nie do przyjęcia, ponieważ od razu zacząłby się bunt. Zastanawialiśmy się z reżyserem jak z tego wybrnąć, gdy nagle odezwał się konsultant: „Berecik do buzi". I rzeczywiście, aktorka grająca strażniczkę zakneblowała mi usta beretem. Aż mi ciarki przeszły po plecach. Nie ma co, mają wprawę w rozwiązywaniu takich problemów. Nieswojo się czułam we Wronkach. Gdy pracowaliśmy na spacerniaku, zza krat każdego okna obserwowali nas więźniowie. Krzyczeli, machali rękami, robili niedwuznaczne propozycje. Musieliśmy przerywać zdjęcia, żeby mogli przejść na obiad, gdyż zdaniem konsultanta, każde zakłócenie rytmu więziennego odbijało by się później na ich psychice.
Przeciwieństwem Michałowskiej z „Bez znieczulenia" jest Andzia z „Kobiety z prowincji" Andrzeja Barańskiego. To postać szara, wyciszona...
... na pierwszy rzut oka. Ale jaką ona ma niezwykłą siłę wewnętrzną. Przez całe życie nie sprzeniewierzyła się swoim zasadom, nie odeszła od swoich przekonań. Andzia nie złamała żadnego z praw Dekalogu. I to jest fascynujące w tej kobiecie.
Taka rola zdarza się raz na kilka lat.
Raz na całe życie.
Mam nadzieję, że nie. Wydaje mi się jednak, że tą rolą zamknęła Pani pierwszy etap swojej aktorskiej kariery.
Dosłownie. To jest przedziwne, że w ciągu 4 lat nie otrzymałam, nie licząc detali, żadnej propozycji. Ale trzeba też powiedzieć, że w tym okresie nie powstało wiele interesujących filmów. Proszę wymienić te, w których mogłabym zagrać? Na pewno w „Mistrzu i Małgorzacie" Wojtyszki, w „Dekalogu" Kieślowskiego. Ale w czym jeszcze? Tak więc rola Andzi zamknęła pierwszy etap mojej aktorskiej pracy, przy okazji wyczerpała mnie doszczętnie. Włożyłam w nią wszystkie swoje umiejętności, całą swoją życiową wiedzę. Mimo tego nie uważam, że to moja największa rola. Uważam, że rola w spektaklu „Utarczki" pod względem warsztatu jest o wiele bogatsza. Zawsze uwielbiałam pracować w filmie i gdy w którymś miesiącu nie miałam zdjęć, byłam chora. Teraz jednak, gdy po 4 latach wróciłam na plan nie znalazłam już w sobie tego zapału.
Dodajmy, że wróciła Pani na plan „Korczaka" Andrzeja Wajdy, by zagrać Stefanię Wilczyńską. Kim była ta kobieta?
Stefa była wieloletnią współpracownicą doktora Korczaka. Przez wiele lat prowadzili Dom Sierot na równorzędnych prawach. Byli bardzo różni pod względem charakteru. Wilczyńska miała twardą rękę, była surowa dla dzieci, chociaż bardzo je kochała. Natomiast Korczak był uosobieniem dobroci, rozbijał wprowadzaną przez nią dyscyplinę i momentami zachowywał się jak mały chłopiec. Gdy w Palestynie zaczęły powstawać kibuce, Korczak wysłał Stefę, żeby zaczęła tam wprowadzać w życie ich metody pedagogiczne. Wilczyńska nie chciała wyjeżdżać, uważała, że to jest dezercja. W Palestynie bardzo tęskniła za dziećmi. Wróciła do Polski kilka dni przed wybuchem wojny.
Jak się Pani przygotowywała do tej roli?
Ponieważ do filmu przystąpiłam niejako z marszu, nie było czasu na jakąś dogłębną analizę tematu. Zdążyłam przeczytać kilka książek napisanych przez doktora Korczaka. Jeśli chodzi o stronę dokumentalną, to dużo mi pomógł Wojciech Pszoniak, który był świetnie przygotowany do roli. Zapoznał się ze wszystkim co dotyczyło Domu Sierot i Korczaka. Dużo z tych wiadomości przekazywał mi podczas zdjęć.
Stefania Wilczyńska chyba nawet bardziej od Korczaka zdawała sobie sprawę z grozy nadciągającej wojny. Mimo to wróciła z Palestyny do Polski. Wróciła po śmierć. Czy jej motywacje są dla Pani zrozumiałe?
Oczywiście. Ona wróciła, ponieważ bardzo tęskniła za dziećmi. Nie mogła się uwolnić od myślenia o nich. To nie był już tylko jej zawód czy powołanie, to była miłość. A prawdziwa miłość jest silniejsza od wszystkiego, od strachu, bólu, nawet śmierci.
Od czasu „Bez znieczulenia" było to Pani drugie spotkanie z Andrzejem Wajdą na planie filmowym. Jak przebiegała współpraca?
Andrzej Wajda jest reżyserem, który chce, by aktor współtworzył film. Bardzo mi odpowiada taka metoda. Dużo dyskutowaliśmy, chcieliśmy, by końcowy efekt był jak najlepszy.
W „Korczaku" występuje duża grupa dzieci. Czy były z nimi jakieś problemy podczas zdjęć?
Żadnych. Dzieciaki były cudowne. Z zazdrością obserwowałam, jak wspaniale sobie radzą na planie zdjęciowym. W ich wieku nie byłam tak rozgarniętą dziewczynką.
Zakończyła Pani zdjęcia do filmu Janusza Zaorskiego "Panny i wdowy". O czym będzie ten film?
Jest to historia niezwykle patriotycznej polskiej rodziny od powstania styczniowego aż do czasów współczesnych. Bohaterkami są kobiety, mężczyźni bowiem trafiają albo na Syberię, albo do więzienia. Postać Suzanne, którą odtwarzam jest jakby przewodnikiem po tej rodzinie. Łączy wątki pozostałych pięciu kobiet. Scenariusz napisała Maria Nurowska, lecz Janusz Zaorski bardzo go zmienił, tak że ze scenariusza pozostał tylko pomysł i postacie.
Nad czym Pani obecnie pracuje?
Występuję w filmie Jerzego Zalewskiego "Wysłannik". Scenariusz oparty na wydarzeniach autentycznych opowiada historię człowieka, który opętany jakimś wewnętrznym nakazem zabijał ludzi słabych, nieprzystosowanych do życia. Nakręciliśmy 60 procent zdjęć i produkcja została wstrzymana. Powodem jest oczywiście brak pieniędzy. Mam nadzieję, że to tylko chwilowe kłopoty.
Rozmawiał: SŁAWOMIR ZYGMUNT, FILM 1991, Nr 6
Przeczytaj także Ewa Dałkowska: niczego nie żałuję.