ze Sławomirem Zygmuntem rozmawia Artur Borkowski, (Kurier Lubelski – Magazyn – piątek 27 lipca 2007)
Artur Borkowski: Wpada w ucho ta Twoja „Ballada o Kazimierzu Dolnym”.

Sławomir Zygmunt: Bo pisałem ją sercem.
Śpiewasz: „Sporo czasu tam spędziłem i miłości dwie przeżyłem, mądrych ludzi zapoznałem, których przyjaźń pozyskałem”.
Pierwszy raz do Kazimierza (zobacz zdjęcia w Galerii) pojechałem w 1981 roku. Warszawa ogarnięta była strajkami, ludzie bali się tego, co może nastąpić, a na kazimierskim Rynku kwitł handelek „bibułą” i książkami wydawanymi w podziemiu. Właśnie wtedy kupiłem „Pięknych dwudziestoletnich” Marka Hłasko. Jeszcze tego samego dnia z kolegą Jackiem Kottem, który jest jednym z bohaterów „Ballady…”, zostaliśmy zaproszeni na ognisko w kamieniołomach, gdzie grałem na gitarze i śpiewałem piosenki Stachury.
To szczególnie bliski Ci twórca.
W latach 80. byłem mocno związany z warszawskim klubem studenckim„Hybrydy”, w którym przez pięć lat odpowiadałem za kształt artystyczny Ogólnopolskiego Przeglądu Piosenki Autorskiej – OPPA. W 1983 roku przygotowałem w „Hybrydach” spektakl złożony z wierszy Edwarda Stachury do mojej muzyki pt. „Sted: opowieść – wiatr”. Potem piosenki Stachury nagrałem na kasetę i płytę. Pamiętam, że swego czasu zorganizowałem w Kazimierzu „Stachuriadę”, plenerową imprezę nad Wisłą. Przyszło na nią mnóstwo miejscowych, ale także ludzi, którzy przyjechali z Warszawy i Lublina. Muzykowaliśmy całą noc. To wówczas mężczyźni zakochiwali i odkochiwali się w dziewczynach, zawiązywały się przyjaźnie na całe życie. Wiele moich przetrwało ćwierć wieku.
Opowiadasz w balladzie o trzech dziewczynach: Eli, Beacie i Titinie, ale tylko o dwóch miłościach. Rachunek mi się nie zgadza.
Bo były to wtedy „aż” miłości i „tylko” przyjaźnie.
Ela była najważniejsza?
Ela jest dzisiaj znaczącą figurą w stolicy, więc proszę nie ciągnij mnie za język. Mogę tylko zdradzić, że wszystkie „piosenkowe” panie pochodzą z Lublina. To m.in. dla nich wielokrotnie koncertowałem w waszym mieście. Ostatni raz 19 lat temu…
Obok muzyki, Twoją wielką pasją jest kino.

Potem stałeś się w Polsce ekspertem od kina dalekowschodniego, a Twoja książka „Bruce Lee i inni. Leksykon filmów wschodnich sztuk walki” zdobyła status bestsellera.
Wieloletnie zainteresowania kulturą Chin, w ogóle Azją, przeniosłem z czasem na filmy powstające za Wielkim Murem. W 1982 r. byłem kilka razy na „Wejściu smoka”. Pamiętam, że film ten zrobił na mnie spore wrażenie.
Podobno z czasów „chińskich” pozostało Ci zamiłowanie do ćwiczenia tai chi chuan?
Ale relaksu, jaki daje obcowanie z Kazimierzem, chyba nawet najlepsze ćwiczenia nie zastąpią?
To prawda. Dlatego staram się przynajmniej dwa razy w roku znaleźć czas, aby nie tylko posiedzieć w „Rynkowej”, lecz także pójść w kazimierskie wąwozy, zapatrzeć się w Wisłę. W latach 80. pomieszkiwałem w tym miasteczku nawet dwa, trzy miesiące w roku. Teraz, najczęściej w maju i sierpniu, razem z moją córką Olą, która też bardzo lubi Kazimierz, pakujemy manatki i po dwóch godzinach jazdy… „żyć się chce”.
Rozmawiał: Artur Borkowski