Pozytywne wibracje
BLUES BROTHERS 2000 - komedia muzyczna, USA 1998, reż. John Landis
Na początku byt stynny program telewizyjny „Saturday Night Live" - w latach 70. kuźnia amerykańskiego poczucia humoru. To właśnie tam, w przerwach między skeczami robiących błyskotliwą karierę komików, zadebiutował zespół „Blues Brothers", wykonujący rhythm and bluesa, boogie woogie i bluesa, utworzony w 1977 roku przez dwóch aktorów, Johna Belushiego oraz Dana Aykroyda. „Blues Brothers" wylansowali wielki przebój„Soul Man". Współpracowali z nimi świetni muzycy, m.in. gitarzysta Matt „Guitar" Murphy i saksofonista Tom Scott. Sukces zainspirował Johna Landisa do nakręcenia słynnego filmu „Blues Brothers". Działalność duetu zakończyła śmierć Johna Belushiego w 1982 r. Film „Blues Brothers 2000" nawiązuje do historii z filmu „Blues Brothers" poprzez udział Dana Aykroyda. Belushiego zastąpił John Goodman, ale na tym muzyczna uczta się nie kończy. Na potrzeby filmu powstał zespół The Louisiana Gator Boys, w skład którego weszli m.in.: B.B. King, Bo Diddley, Eric Clapton, DrJoh, Billy Preston, Steve Winwood. Chyba jeszcze nigdy nie było okazji, by ci wszyscy panowie razem zagrali. Oprócz The Luisiana Gator Boys w filmie wystąpił The Blues Brothers Band, The Carl LaFong Trio, Blues Traveler i The Faith Chorale.
To, że Dan Aykroyd świetnie śpiewa i gra na harmonijce ustnej, wiedziało wielu, natomiast wielka niespodziankę sprawił John Goodman, który doskonale sobie poradził ze śpiewem. Zresztą w ogóle wszyscy muzycy (większość mimo zaawansowanego wieku) wypadli fenomenalnie. Taki zestaw nazwisk dziadków (i babć) rzadko można znaleźć na jednej płycie (m.in. Aretha Franklin, Taj Mahal, Lonnie Brooks, Eddie Floyd. Wilson Pickett). Nic dodać, nic ująć. Dlaczego ci staruszkowie tak świetnie zagrali? Bo blues jest muzyką, którą się smakuje, ale tak naprawdę dopiero z wiekiem. Nie znaczy to oczywiście, że bluesa mogą grać tylko starcy. Grają go także młodzi ludzie, ale powiedzmy sobie szczerze, bluesman jest jak dobre wino, im starszy — tym lepszy. Dopiero stary bluesman jest w stanie wydobyć z gitary jej cały zaśpiew, jej prawdziwe brzmienie, odsłonić duszę. Każda solówka musi mieć tyle nut, ile mieć powinna. Ale każdy rasowy bluesman to wie. Dlatego gra mało nut, gra oszczędnie, bo nie o szybkość i efekciarstwo w tej muzyce chodzi. Blues musi płynąć z serca, z miłości, a miłości nie można udawać, gdyż przestaje być miłością. Zdarzało się (i zdarza), że wielcy bluesmani (B.B. King i inni), mający młodzików w swych zespołach, dawali im pograć, poszaleć. Młodzi błyszczeli, wzbudzali aplauz swą szybkością i wirtuozerią. Kiedy jednak potem mistrz zaczynał grać, wszyscy od razu wiedzieli, kto tu jest mistrzem. I nie wynikało to z tego, że ktoś mial znane nazwisko. Tylko człowiek, który coś przeżył, jest w stanie zagrać bluesa.  Zagrać oczywiście uczciwie, prawdziwie, autentycznie. Bo blues to nie tylko „smętna pieśń niewolników", która wielu ludziom (niestety) kojarzy się z Murzynem siedzącym sobie na przyzbie, brzdąkającym na rozstrojonej gitarze, podśpiewującym oraz przytupującym do rytmu bosą stopą. Blues to przede wszystkim życie. Doświadczenia życiowe, wiek plus umiejętności gry na instrumencie równa się rasowy bluesman. (Nieprzypadkowo w takiej kolejności). Niebagatelna rolę odgrywa w bluesie śpiew, głos, vocal. Musi być silny, ostry, drapieżny, najlepiej z lekka chrypką. Żaden piosenkarz śpiewający wysokim (piskliwym) głosem nie zrobił w bluesie kariery. Czarnoskórzy wokaliści tego problemu nie mają, rzadko natomiast zdarza się Biały z „czarnym glosem", jak na przykład Joe Cocker. Ale i na to są sposoby. Eric Clapton w początkach swojej kariery chcąc sobie zafundować bluesową chrypkę, wypalał na czczo 3-4 papierosy. Nikomu oczywiście tego nie doradzamy, ale jak widać - można i tak.
W bluesie im muzyk starszy, tym lepszy. Dlatego chyba tylko w bluesie (i w jazzie), gdy na scenę wychodzi siwiutki gitarzysta-i zaczyna podrygiwać do rytmu, nikogo to nie razi i słuchaczom szybko udzielają się płynące ze sceny pozytywne wibracje. Rockowiec, znany wcześniej z buntowniczej postawy, gdy wychodzi na scenę z ufarbowanymi długimi włosami, starając się ukryć swój brzuszek - śmieszy. Zwłaszcza taki, który chciał kiedyś zbawiać świat przy pomocy protest-songów. Najgorzej wypadają w tej konfrontacji punkowcy, którzy brak umiejętności w graniu pokrywali butną postawą, polegającą na negowaniu i opluwaniu wszystkiego i wszystkich. Można się było przekonać o tym, gdy kilka lat temu w Pradze wystąpił z jednym koncertem legendarny brytyjski zespół punkowy „Sex Pistols". Muzycy skrzyknęli się po wieloletniej przerwie. Nieśmiało wspominali coś o ewentualnym graniu dalej, tym koncertem zabili własną legendę. W bluesie tego problemu nie ma. Można się o tym przekonać słuchając płyty „Blues Brothers 2000". Niektóre utwory zagrane są w tradycyjnym składzie i brzmieniu gitarowym z solówką na harmonijce ustnej („Born in Chicago"). Jednak większość kompozycji wywodzi się z tak zwanego „urban bluesa" (wielkomiejskiego), „podpartego" sekcją dęciaków. Muzyka od pierwszego utworu wprowadza sluchacza w dobry nastrój. „Blues Brothers 2000"sprawia, że zaczynamy się uśmiechać.
Sławomir Zygmunt, KINO 1998, Nr 8