Zaczęło się pechowo
Zaplanowany na czwartek, 22 lutego na godzinę 18 koncert „Pieśni protestu", który zainaugurował III Festiwal Muzyki Latynoamerykańskiej, nie odbył się z powodu nie stawienia się wykonawców. Alban Pepe, Jimmi Casas i Maurillio Reyes nie raczyli nawet zawiadomić organizatorów (Ośrodek Kultury Ochoty i Towarzystwo Przyjaźni Polska-Ameryka Łacińska) o powodach swojej absencji.
Tego samego dnia wieczorem w Akademii Muzycznej odbył się koncert "Flamenco - taniec i śpiew". Występy rozpoczął zespół Quolla-Taki, grający muzykę indiańską z pogranicza Boliwii, Peru, Chile. Niestety, już po dwóch utworach można się było zorientować, że są to amatorzy, którzy bardzo się starają, ale nie czują jeszcze zbyt mocno tego brzmienia. Zaczęło wiać nudą. Ktoś siedzący z boku poradził tzw. konspiracyjnym szeptem: nie klaszczcie, to nie będą bisować. Było to zupełnie niepotrzebne, bo Quolla-Taki zszedł ze sceny przy mizernych brawach. Po nich Krzysztof Kaczyński zagrał na gitarze hiszpańską muzykę klasyczną, utwory Sevillana i Segudilla. Dopiero jednak, gdy na gitarach zaczęli grać Leszek Potasiński, Marek Walawender i Marek Krajewski sala wyraźnie się ożywiła. Idealnym dopełnieniem tej trójki młodych wirtuozów była — tańcząca i bezbłędnie wystukująca rytm na kastanietach — Grażyna Adamczyk. Zaprezentowane przez nich tradycyjne flamenco rozgrzało publiczność. Domagano się bisów.
Na sobotę organizatorzy festiwalu zaplanowali w „Dedalu" — klubie Instytutu Lotnictwa — całonocną latynoamerykańską fiestę. Ci jednak, którzy przyszli (płacąc 12 tys. za bilet) żeby potańczyć salsę, rumbę, calipso czy bossa-novę, mocno zgrzytali zębami. Najpierw stanowczo za długo produkowały się dwa polskie zespoły — Pol-ska i Mamadou — próbujące z uporem muła grać reggae. Efekt — mówiąc łagodnie — beznadziejny. Potem jakoś tak dziwnie się składało, że puszczano z magnetofonu utwory Phila Collinsa, Stinga, a nawet „Biełyje rozy" (szczyt rosyjskiego kiczu), tylko nie muzykę latynoamerykańską. Nawet potrawka zaserwowana w bufecie (reklamowana jako latynoska) bardziej przypominała gulasz, niż cokolwiek pochodzące z tamtej części świata.
W niedzielę o 12.00 w Ośrodku Kultury Ochoty miał sie odbyć - przeniesiony z czwartku - koncert "Pieśni protestu". Niestety wykonawcy znów się nie stawili. Kasa zwracała za bilety. Za to wieczorem do Akademii Muzycznej na koncert finałowy trudno się było dostać mając nawet bilet w ręku. Jako pierwsi na scenę weszli członkowie zespołu Varsovia Manta wprowadzając od pierwszego utworu spore ożywienie na sali. Grający muzykę andyjską zespół oprócz tradycyjnych instrumentów: quena, zampona, bombo, charango — w niektórych numerach wykorzystywał akordeon i co ciekawe, brzmiało to znakomicie. Leszek Potasiński zaprezentował argentyńską muzykę gitarową Angela Ramireza i Luisa Nido, jeszcze raz potwierdzając swoje wielkie umiejętności. Po nim łódzki Kurakas, podkręcił jeszcze bardziej publiczność. Jednak kulminacyjnym punktem wieczoru był występ belgijsko-holenderskiego zespołu Aymara. Sześciu muzyków ubranych w tradycyjne indiańskie stroje: poncho (koc zakładany przez głowę) i chuye (indiańskie czapki) zaprezentowało najbardziej stylową muzykę andyjską doprowadzając do prawdziwej eksplozji na widowni. Już po pierwszych utworach publiczność wstała z miejsc i marynarki poszły górę. Tańczono w przejściach, na schodach, między rzędami, a później także na scenie. Ręce rozbolały mnie od klaskania. To była prawdziwa fiesta. Szkoda tylko, że na samym końcu.
SŁAWOMIR ZYGMUNT, Politechnik, 11 marca 1990