Luty zrobił nam się czerwonym miesiącem. Jest cały w serduszka, bo walentynki widać na długo przed czternastym. I jeszcze długo po, kiedy trwa wyprzedaż serc zignorowanych przez tych, co się nie dają wkręcić Świętemu Walentemu oraz smętne oczekiwanie walentynek, których nikt nie chciał albo nie miał komu ofiarować.
Zawsze, kiedy na nie patrzę, myślę nie o zakochaniu tylko o niespełnionej miłości. Ale od jakiegoś czasu nie jest mi już tak przykro jak kiedyś. Miłosne gadżety poniewierające się gdzieś w kącie sklepu już nie są dla mnie symbolem odrzuconych i niepokochanych. To raczej przypomnienie, że zanim zaczniemy żądać miłości od świata, trzeba rozgrzać i otworzyć własne serce. Jeśli tego nie zrobimy, żadne walentynki nie pomogą. Zmrożone serca wchłoną każdą ilość uczuć, ale ciągle będzie im mało i nie to, albo nie tak, jakby chciały. Świetnym nauczycielem miłości są koty, które nie zniżają się do nadskakiwania, stawiają swoje warunki, ale są kiedy ich potrzebujemy. I takich nauczycieli życzę wszystkim zmarzniętym sercom.
Anna Ławniczak,
redaktor naczelna