logo

Adam Baruch. Foto: Jacek ŻmichowskiAdam Baruch - światowej sławy krytyk i aktywista muzyczny, od 1967 roku w Polskim Stowarzyszeniu Jazzowym, a od 2016 także członek Zarządu PSJ. Właściciel wytwórni płytowej Jazzis Records oraz portalu muzycznego "The Soundtrack of My Life", w którym od lat publikuje rencezje płyt i który ma już blisko 7 milionów odsłon. Od 4 lat Adam Baruch jest także dyrektorem artystycznym Singer Jazz Festiwal w ramach Festiwalu Warszawa Singera. Mimo że od 50 lat mieszka w Izraelu jak mało kto jest propagatorem polskiego jazzu jak i jego znawcą. W tym roku Adam Baruch otrzymał prestiżową nagrodą Grand Prix Jazz Melomani w kategorii Krytyk-Dziennikarz Roku 2016. Uhonorowano go także Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artist. Wywiad z Adamem Bruchem publikuję bez skrótów, które zastosowała redakcja Jazz Forum.

Skąd się wzięła muzyka w Twoim życiu? Ktoś w rodzinie grał na jakimś instrumencie?
Nie, nikt nie grał na żadnym instrumencie, ale moja mama była bardzo muzykalna. Coś tam zawsze sobie pod nosem nuciła. Ja z kolei słuchałem muzyki od wczesnego dzieciństwa w radiu. W zasadzie wszystkiego co tam było, poczynając od koncertów chopinowskich poprzez muzykę popularną, a kończąc na muzyce ludowej. Chłonąłem jak gąbka. Słuchałem muzyki ze starego dużego poniemieckiego radioodbiornika. Łapał wszystko, także Wolną Europę. Potrafiem tak godzinami siedzieć i słuchać muzyki płynącej z radia. A potem udawałem, że dyryguję orkiestrą, która grała w radiu. Za podium, na którym staje dyrygent, służyły mi sanki. Nasz dom rodzinny w Bytomiu był swego rodzaju salonem intelektualnym. Przewinęła się przez niego chmara znakomitych postaci. Bywali u nas m.in. Roman Polański i Zbigniew Cybulski. Moja matka znała wielu wybitnych ludzi i zapraszała ich do nas. Zresztą w Bytomiu wtedy mieszkało mnóstwo artystów, intelektualistów, pisarzy, muzyków.

Mnie sie wydawało, że to Katowice na Śląsku były takim centrum kulturalnym.
Do Bytomia i Wrocławia repatriował się cały intelektualny i artystyczny Lwów. Na przykład słynna opera lwowska, z wybitnymi śpiewakami, orkiestrą, administracją a nawet z dekoracjami osiedliła się w Bytomiu i bardzo szybko zaczęła odnosić sukcesy.
Ja, podczas tych spotkań w naszym domu, miałem swoje stałe miejsce pod stołem i stamtąd się przysłuchiwałem rozmowom dorosłych. Z tym że w tamtym okresie rozmowy dotyczyły głównie wojny i holokaustu. Kilka lat po wojnie Żydzi się wciąż szukali. Mieli jeszcze nadzieję, że ich bliscy, sąsiedzi, przyjaciele nie zginęli podczas wojny. W radiu wtedy wciąż nadawano komunikaty, że jeden człowiek szuka drugiego. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim Żydzi zrozumieli, że ci, których szukają, już nie ma, odeszli na zawsze.

 

POCZĄTEK JAZZOWEJ DROGI

 

Jak doszło do tego, że zacząłeś słuchać jazzu?
Tak naprawdę jazz zaczął się w Polsce po 56. roku, miałem wtedy 5 lat. Chociaż trzeba powiedzieć, że jazz już po śmierci Stalina w 53. zaczął wychodzić z piwnic, a po Październiku '56 roku zagościł na dobre w salach koncertowych, a także w radiu. Zresztą ten okres był szalenie ciekawy także w innych dziedzinach, np. w polskim kinie, które zaczęło odnosić sukcesy na świecie. Jak już mówiłem, zacząłem słuchać muzyki bardzo wcześnie, także jazzu. Z kontrapunktem politycznym, oczywiście. Bo muzyka big-bitowa jednak wtedy zupełnie nie kojarzyła się z polityką. Chociaż była potępiana, ale raczej przez politruków. Natomiast nie miała aż tylu przeciwników, nie była aż tak kontrowersyjna, co jazz. Zresztą jazz nigdy nie był muzyką fascynującą tłumy, to była muzyka elitarna. I być może ja w tę muzykę wszedłem kompletnie podświadomie. Mimo że mi się to podobało, bo było ciekawe.

Ale jak to się zaczęło? Wysłuchałeś płyty, utworów w radiu, poszedłeś na koncert i nagle Cię olśniło?
Nie, na koncerty zacząłem chodzić dużo później, wtedy byłem za mały. Zresztą wówczas koncertów jazzowych było niewiele. W kawiarniach grano niebanalną muzykę, często nawet jazz, lekko ukrywany, żeby się nikt nie przyczepił. Tak więc trudno mi jest określić jednoznacznie, skąd w moim życiu wziął się ten jazz. Prawda jest też taka, że jazz w tamtych czasach bardzo łączył młodych ludzi. To samo kilka lat później stało się za sprawą muzki big-beatowej, a jeszcze później rockowej.

Twoi rówieśnicy interesowali się jazzem?
W ogóle się nie interesowali. Na przykład nikt z mojej klasy nie słuchał jazzu. Byłem wyjątkiem pod tym względem. I potem stopniowo to zainteresowanie jazzem zaczęło mnie bardzo wciągać. Do tego stopnia, że zacząłem korespondować z muzykami jazzowymi oraz z gazetami, które publikowały artykuły o jazzie.


 

Zacząłeś pisać do polskich muzyków?
Nie, do zagranicznych. Pisałem po angielsku i oni, o dziwo, odpisywali. Byli bardzo ciekawi, że z Polski ktoś do nich pisze, że o nich słyszał, że się nimi interesuje.

Ale skąd miałeś ich adresy? W tamtych czasach zdobycie takiego adresu było praktycznie niemożliwe.
Byłem dosyć sprytnym, obrotnym chłopakiem. Pisałem np. do ambasady amerykańskiej, oczywiście po angielsku, aby mi podali adres do konkretnego muzyka i oni mi podawali. Na przykład napisałem do Milesa Davisa.

O czym do nich pisałeś?
Prosiłem o płyty, autografy, o wszystko. Dzięki temu zacząłem dostawać płyty bardzo wcześnie, jak byłem młodym chłopakiem. W Polsce wtedy płyt z muzyką amerykańską nie można było kupić, chyba że gdzieś w komisie, po bardzo wysokich cenach. A ja je miałem za darmo i to bezpośrednio od tych wybitnych muzyków. Oczywiście otrzymywałem też płyty przysyłane przez rodzinę, zwłaszcza z Anglii. Byłem bardzo przedsiębiorczym dzieckiem. Pamiętam, że prosiłem rodziców, by mi kupili kolejkę, ale oni nie mogli. To ja podczas wakacji zarobiłem pieniądze i sam sobie kupiłem tę kolejkę. Będąc pacholęciem miałem bardzo poważne międzynarodowe kontakty muzyczne.

Czy muzycy, producenci i managerowie zdawali sobie sprawę, ile masz lat?
Chyba nie. Ale tak to zaczęło się kręcić. Dostałem też wtedy pierwsze książki o jazzie z Anglii i USA, których wtedy w Polsce prawie w ogóle nie było. Najlepsze kontakty miałem w Anglii, bo tam mieszkała moja ciotka. Tak więc, kiedy później pojechałem do Anglii, znałem najwybitniejszych muzyków. Mnie tam przyjmowano jako dziennikarza, a miałem 15 lat.

Kiedy zainteresowałeś się polskim jazzem?
Jeśli chodzi o polski jazz, to on na początku działał troszkę w ukryciu, np. był tolerowany w filmach i nazywany muzyką filmową. Tak przecież było z wieloma kompozycjami Krzysztofa Komedy. Poza tym polski jazz cierpiał, bo nie było płyt z nagraniami polskich muzyków i zespołów jazzowymi. Dwa pierwsze Festiwale Jazzowe zostały co prawda nagrane, były jakieś winyle "10", w minimalnych nakładach, ale generalnie tych płyt brakowało. Jak już wyszła jakaś płyta, to bardzo trudno było ją dostać. Nakłady były bardzo małe w stosunku do zapotrzebowania. Ale, jak mówiłem, ja byłem bardzo przedsiębiorczy, więc emablowałem panie pracujące w sklepach muzycznych i one mi odkładały płyty. A potem to się zmieniło, bo moja mama zaczęła pracować w hotelu. Dzięki temu miałem kontakty z ludźmi z całego świata, a że znałem świetnie angielski i niemiecki i byłem dość śmiałym chłopakiem, bez problemu z nimi rozmawiałem. Na Śląsk wtedy przyjeżdżało sporo ludzi nie tylko z Niemiec, ale z całego świata. Rozwijał się przemysł i bardzo popularna stała się piłka nożna. Z wieloma piłkarzami się zaprzyjaźniłem, do tego stopnia, że oni zabierali mnie do autokaru i jechaliśmy razem na mecze.

Ale był jakiś momet przełomowy w Twoim życiu, który spowodował, że postawiłeś na jazz?
Ja nie wierzę w przełomy. W moim przypadku to był cały proces uczenia się jazzu. Najpierw z radia, a jak się zaczęła telewizja, to z telewizji, z płyt, z kontaktów międzynarodowych. Zrobiłem się takim małym mądralą: wiedziałem o co chodzi, kto, dlaczego, jaki zespół itd. Aż doszło do tego, że zacząłem pisać artykuły do różnych gazet polskich i zagranicznych. A potem, tuż przed moim wyjazdem z Polski, Roman Waschko, słynny krytyk jazzowy, który był prezesem PSJ, przeprowadził specjalną procedurę (bo byłem niepełnoletni) i przyjęto mnie do Sekcji Dziennikarskiej Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego PSJ. Miałem wtedy 16 lat. Później w 1967 roku wyemigrowałem z rodzicami do Izraela. I to był dla mnie szok kulturowy...

Pod jakim względem?
To było nowe państwo (powstało w 1948 roku), które dopiero budowało swoje struktury. O jazzie mało kto tam wtedy słyszał, nikt go nie grał. I to mnie bardzo zirytowalo. A mam takie podejście do życia, jak chłop na wsi: jak czegoś nie ma, to trzeba to stworzyć. Skończyło się tym, że zacząłem propagować jazz w Izraelu. Powołałem do życia Izraelskie Stowarzyszenie Jazzowe, a później założyłem pierwszą firmę fonograficzną, która wydawała płyty z muzyką jazzową. Przez pierwsze lata pobytu w Izraelu wykorzystywałem moje kontakty międzynarodowe z Europy oraz USA. Zacząłem sprowadzać artystów, organizować koncerty, festiwale. Z tym, że ja to wszystko robiłem pro bono. Może się to wydawać niektórym dziwne, ale nigdy nie zarobiłem grosza na jazzie, chociaż obracałem wielkimi sumami. Po prostu uważałem, że jazz jest bardzo ważną muzyką i że nie może go nie być w Izraelu.

Jak Ci się udawało to wszystko zorganizować?
Są różne metody dojścia do celu. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że ja wykorzystałem swoj wdzięk, czar, urok osobisty, ale także swoją wiedzę. Ludzie lubią mnie słuchać, jestem dobrym kompanem, sporo czytam, mogę rozmawiać na każdy temat. I to wszystko pomaga w nawiązywaniu znajomości nawet z największymi gwiazdami. Poza tym publikowałem w najlepszych czasopismach muzycznych, miałem legitymację dziennikarską i to mnie uwiarygodniało. Nie mam kompleksów i mam w sobie też taką żydowską hucpę. Rozmawiałem z Milesem Davisem jak równy z równym.


 

Kiedy się spotkaliście po raz pierwszy?
Na początku lat 70. w Nowym Jorku. Po koncercie poszedłem za kulisy, pokazałem legitymację dziennikarską i wpuścili mnie do niego. Potem Miles Davis przyjeżdżał do Izraela kilka razy na koncerty i mimo że nie ja go ściągałem, to on zawsze był u mnie w domu. Nasza bliska znajomość trwała przez długie lata. Jak jeździłem po świecie i był koncert Davisa, to zawsze potem z nim się spotykałem i długo rozmawialiśmy. Jak już przełamiesz barierę osobistą, to potem rozmawiasz z każdym. Tylko trzeba być przygotowanym do takiej rozmowy, nie można gadać głupot. Jak facet zrozumie, że gadasz głupoty, nie znasz tematu, to nic z tego nie wyjdzie. Natomiast jeśli masz wiedzę na dany temat, znasz wszystkie jego płyty, wiesz gdzie i z kim grał, jak jeszcze dodasz trochę własnej analizy, skąd to się to wzięło i dlaczego, to wtedy kupujesz muzyka. I ja to praktykuję całe życie.

Cofnijmy się do czasów polskich. Jest Komeda, są inni. Znałeś ich wszystkich?
Oczywiście. Jako smarkacz ich znałem. Wbrew pozorom to nie było takie niebywałe. Wtedy w Polsce scena jazzowa była nieduża. Ot, grupa 60. aktywnych muzyków. Też bardzo młodych. Różnica wieku między nami nie była aż taka wielka. A jeszcze biorąc pod uwagę fakt, że przedstawiał mnie tym ludziom sam Roman Waschko, to ja miałem znakomite wejście w ten jazzowy światek.

Z czasem Twoje kontakty się rozszerzyły...
Tak. Zacząłem pisać do najważniejszych i najlepszych gazet muzycznych. W Izraelu byli muzycy, bo to państwo emigrantów, ale nie grano wtedy jazzu. Wtedy główna emigracja przybyła z USA i z Europy. Nie uczono jazzu, nie było koncertow. Jazz w Izraelu zaczął się od wielkiej emigracji z Rosji na początku lat 70. Wtedy przyjechała do Izraela masa świetnych rosyjskich muzyków jazzowych. I to wtedy młodzi Izraelczycy odkryli jazz. Dzisiaj Izrael jest potęgą jazzową, ma wielu świetnych muzyków, grających na wszystkich estradach świata.

 

Z jazzem w daleki świat

 

Jakie były okoliczności Twojego wyjazdu z Polski?
Nas z Polski wyrzucono. Mówi się o wydarzeniach marcowych '68, ale to wszystko zaczęło się wcześniej, bo w 1967 roku i trwało prawie 3 lata do 1969 roku. Myśmy wyjechali przed Marcem '68, ale powody były podobne: antysemickie czystki. Któregoś dnia przyszedł do nas jakiś ubek i powiedział: macie tydzień na wyjazd z Polski. Dostaliśmy 5 dolarów i dokument podróży w jedną stronę. Rodzice podpisali, że rezygnują z obywatelstwa i won. Bardzo źle to przyjąłem. Niby powinienem być szczęśliwy, bo zawsze chcieliśmy wyjechać, ale okoliczności w jakich do tego doszło były ohydne: nas po prostu wypędzono. Ja się z Polską rozstałem niedobrze. Prawdę mówiąc nigdy tego Polsce nie wybaczyłem. Z tym, że to nie Polska mnie wyrzuciła, tylko konkretni ludzie, którzy wtedy byli u władzy. Ale niesmak pozostał. I bezpośredni kontakt z Polską przerwałem na 18 lat. Oczywiście kontakty z przyjaciółmi, znajomymi muzykami utrzymywałem. Tak samo kontakt z kulturą polską, językiem polskim, literaturą polską. Ale nawet, kiedy już było można, nie chciałem przyjechać do Polski. Trzeba tutaj wytłumaczyć, że przez całe lata nie było stosunków dyplomatycznych między Polską a Izraelem i przyjazd do Polski był bardzo skomplikowany. Ale w 1985 roku w końcu przyjechałem do Warszawy. Pretekstem był Festiwal Jazz Jamboree. I wtedy po raz pierwszy od 18 lat spotkałem się z muzykami, których znałem jeszcze przed wyjazdem, oraz z ówczesnym Zarządem PSJ. Wszyscy, muszę szczerze powiedzieć, przyjęli mnie bardzo serdecznie i od tego momentu zacząłem powoli wracać na polską scenę jazzową. Znów zacząłem pisać do Jazz Forum, którego wtedy były 3 edycje, współorganizować festiwale i wszystko się znowu zaczęło kręcić do tego stopnia, że ja jestem teraz w Polsce bardzo często.

Ale w międzyczasie pokolenie muzyków się zmieniło.
W ogóle wszystko się zmieniło, przede wszystkim Polska się zmieniła po 1989 roku. I moje zaangażowanie w polską scenę jazzową się bardzo pogłębiło. Odkrywając po 2000 roku całą grupę młodych muzyków, których w ogóle nie znałem, a którzy okazali się fascynujący, zmieniłem swoje podejście do Polski.

Czyli w pewnej mierze, spowodowało to spotkanie z nowym młodym polskim jazzem?
Tak. Po okresie fascynacji amerykańskim jazzem, a miało to miejsce, kiedy wyjechałem z Polski i kiedy właściwie bardzo mało słuchałem jazzu z Europy, po ponowym przyjeździe do Polski odkryłem, że bardzo fajny jest jazz europejski: polski, włoski, niemiecki i z innych państw. A wcześniej poznałem wielkiego znawcę i popularyzatora jazzu, Joachima-Ernsta Berendta. Bardzo się ze sobą zaprzyjaźniliśmy, mimo sporej różnicy wieku. Berendt, tu muszę się troszkę pochwalić, cenił moją wiedzę i znajomość jazzu. Miał ogromny wpływ na moje podejście do tej muzyki. Berendt rozumiał i zgadzał się ze mną, że jest duża różnica między jazzem amerykańskim a europejskim.

A jest?
Jeśli zapytasz Amerykanina, czy istnieje coś takiego jak jazz europejski, to ci odpowie, że nie. Ja w ciągu tych wielu lat odchodziłem od jazzu amerykańskiego na rzecz jazzu europejskiego, ale nie geograficznie, lecz konceptualnie. Amerykański jazz, według mnie, zatrzymał się na przełomie lat 50. i 60., po wejściu na scenę free jazzu i Johna Coltrane'a. I mówiąc to teraz, prawie 50 lat później, jestem coraz bardzo o tym przekonany. Nie słyszałem dobrej amerykańskiej płyty jazzowej od prawie 50 lat.


 

To jest dość oryginalne, co mówisz.
 Jest kontrowersyjne. Większość ludzi się pewnie ze mną nie zgodzi i będą mi mówili, że przecież jazz powstał w Ameryce i że jest jedyną oryginalną muzyką prawdziwie amerykańską. A to nie tak było: jedyną amerykańską muzyką są blues i country and western. Jazz natomiast wziął się z połączenia bluesa z muzyką europejską, właściwie z folklorem europejskim. Dodano do tego improwizacje i powstał jazz.

Jednak wciąż można się spotkać z twierdzeniem, że tylko Amerykanie umieją grać jazz, a Europejczycy w ogóle nie wiedzą o co chodzi.
Większość ludzi na świecie, którzy słuchają jazzu, tak myśli. Zresztą na uczelniach muzycznych, gdzie uczą jazzu, też mówią, że jazz jest amerykański. Natomiast prawda jest taka, że bardzo wiele znakomitych rzeczy, nowych, świeżych, dzieje się w jazzie europejskim. A jazz amerykański jest teraz wtórny. Zresztą pierwszym człowiekiem, który mi poddał taką myśl był właśnie Joachim-Ernst Berendt.

Paweł Brodowski, redaktor naczelny Jazz Forum i wielki animator jazzu w Polsce, powiedział, że właściwie wszyscy dziennikarze jazzowi się wychowali na Berendtcie.
Bo to prawda.

W jaki sposób się poznałeś z Berendtem?
Poznałem go pod koniec lat 60. Napisałem do niego list, tak jak pisałem do muzyków. On mi odpisał i tak się zaczęło. A potem Berendt zaprosił mnie na festiwal jazzowy, którego był dyrektorem artystycznym. Później zapraszał na sesje muzyków jazzowych nagrywających dla MPS, pierwszej dużej europejskiej wytwórni fonograficznej, która wydawała jazz. Często jeździłem do niego do Niemiec, do Szwarcwaldu, on często przyjeżdżał do Izraela. I czytając jego książki i później z nim rozmawiając wykrystalizowały się moje poglądy na temat jazzu. Berendt był zupełnie innym dziennikarzem, wyprzedzał o sto lat swoje czasy. Był nie tylko uznanym muzykologiem i wspaniałym dziennikarzem, ale i wielkim intelektualistą. Zreszta pod koniec swojego życia już nie pisał o muzyce, bo stwierdził, że wszystko, co miał napisać o jazzie, napisał. Zaczął się interesować filozofią i takie ksiażki pisał. On mi bardzo imponował swoją wiedzą muzyczną i mądrością. Sporo się od niego nauczyłem. Berendt robił "Spotkania na szczycie muzyków jazzowych". Zapraszał kilku świetnych muzyków, np. klarnecistów, ale grających zupełnie inną muzykę i organizował ich wspólne koncerty, sesje nagraniowe, które doprawadzały bardzo często do zaskakujących efektów końcowych. I w tym roku na Singer Jazz Festiwal ja zrobię podobnie. Bo uważam, że to jest świetny pomysł, by zetknąć muzyków grających na tym samym instrumencie, ale inną muzykę, np. jazz i muzykę klasyczną. W tym roku na Singer Jazz Festiwal zagra 87-letni Rolf Kuhn, który zaczynał od muzyki swingowej, grał jeszcze z Bennym Goodmanem, ale potem zaczął grać także muzykę awangardową. I on zagra z Mikołajem Trzaską, znanym m.in. z zespołu "Miłość", który jest super awangardzistą.

Powiedziałeś, że na początku lat 2000 poznałeś wielu znakomitych młodych muzyków jazzowych w Polsce. Czy możesz podać jakieś nazwiska?
Tych nazwisk jest mnóstwo, ale nie będę ich wymieniał, bo jeszcze kogoś pominę i się na mnie obrazi. Faktem jest, że wtedy wkroczyło na scenę nowe pokolenie muzyków jazzowych, nie obciążone kompleksami starego ustroju, przed którym świat stał otworem. Oni często kształcili się za granicą i tam zaczynali grać i nagrywać.

Ale ja pamiętam, że w Polsce na na początku lat 2000 było mało koncertów jazzowych. Oczywiście były festiwale jazzowe, np. Jazz nad Odrą czy Warsaw Summer Jazz Days, ale to już były różne kombinacje prywatnych ludzi. A kiedy polski rynek rynek jazzowy się troszkę ruszył, to zaczęto sprowadzać – nie wiedzieć dlaczego – amerykańskie gwiazdy. Zamiast promować polskich młodych muzyków.
To prawda, na festiwalu Jazz nad Odrą jest nawet konkurs na najlepszy polski zespół młodych jazzmanów. Ale to nie daje dużych możliwości promocyjnych. Jazz trafia do wąskiej grupy ludzi. Bo ekonomia jazzu, która istniała w latach świetności PSJ, kompletnie upadła. Właściwie nie bardzo jest gdzie grać, nie ma już klubów jazzowych. Jest za to cała masa różnych festiwali. Jak jest więcej niż dwóch artystów, to już jest festiwal. Ale te festiwale, niestety, dają szansę głównie trzeciorzędnym amerykańskim muzykom. Oczywiście zapraszane są także gwiazdy, najczęściej mocno przechodzone, z USA, np. Herbie Hancock. Znam go od lat 60., to super facet, genialny muzyk, ale on już niczego nowego nie zagra. On zresztą sam mówi, że odtwarza swoją muzyczną przeszłość. Ja nie twierdzę, że to jest złe, ale to nie jest dobre. A to jest duża różnica. Sprowadzanie do Polski Herbie Hanckocka 7 razy w ciągu roku czy w ciągu 2 lat na różne festiwale jazzowe w Zadupiu Górnym czy w Pierdziszewie Dolnym mija się z celem, nie ma żadnego sensu artystycznego. Ale mimo tego całego kryzysu w polskim jazzie rozwinął się przemysł fonograficzny.


 

Rzeczywiście płyt zaczęło się pojawiać sporo...
Sporo? Ogromna ilość płyt z polskim jazzem i jedna lepsza od drugiej. Ja dostaję często paczkę, gdzie jest kilka płyt. Słucham pierwszej – bardzo dobra, słucham drugiej – świetna, słucham następnej – znakomita. Podnoszę ze zdziwienia brwi. Zwykle było tylko kilka dobrych płyt, a reszta gównianych. A teraz wszystkie są świetne.

Czy ten świetny nowy polski jazz, o którym rozmawiamy, jest znany w świecie?
Niestety, kompletnie nie jest znany.

Dlaczego, skoro tylu pojawiło się świetnych muzyków, powstało tyle dobrych płyt?
Bo jednym z niewielu ludzi, którzy piszą o tym poza Polską, na świecie, jestem ja. Niestety dzisiaj płyty nie mają większego znaczenia, są wizytówkami, a nie produktem. Kiedyś płyta była produktem, można było nią handlować, sprzedawać, eksportować. Ale to już się skończyło. Przez 20 ostatnich lat przemysł fonograficzny w zasadzie przestał istnieć. Niby coś się produkuje, wydaje, ale to już nie jest to. Wielkie nadzieje, które pokładano w interecie nie sprawdziły się.

Dlaczego?
Bo, mówiąc najkrócej, kultura umiera, ludzkość umiera. I muzyka nie jest dziś tak ważna, jak kiedyś. Albo wręcz nieważna, ale nie chcę być tak pesymistyczny. Oczywiście dla wąskiej grupy ludzi muzyka ma znaczenie, słuchają jej, ale dla większości może w ogóle nie istnieć. Ci ludzie wolą np. grać w jakąś debilną grę na komputerze, niż słuchać muzyki.

Czy takie są powody, że ten wspaniały polski jazz, który się odrodził po 2000 roku, w ogóle europejski jazz, nie jest znany?
Stany Zjednoczone są potężnym krajem. Mieszka tam 350 mln ludzi z których część lubi jazz. Ale dla Amerykanów europejski jazz albo nie istnieje, albo istnieje, ale jest okropny. Co oczywiście jest odwróceniem rzeczywistości. Bo to Amerykanie grają słabo. Zresztą amerykańscy dobrzy, interesujący muzycy jazzowi, np. awangardowi, nie grają w Ameryce, lecz w Europie. Obecnie w Europie, ale nie tylko, także w Azji, w Chinach, dzieją się fantastyczne rzeczy. Co prawda w Azji (poza Japonią) przez całe lata prawie nic o jazzie nie wiedziano, ale oni szybko się uczą. Ale to jest nowa rzecz. Natomiast faktem jest, że do USA z Europy jazz przez Atlantyk się nie przedostaje. Są oczywiście wyjątki, np. Jan Garbarek. Jak weźmiesz do ręki amerykańskie pisma muzyczne, to tam bardzo rzadko piszą o europejskim jazzie. A jeśli już, to ciągle o tych samych kilku nazwiskach. Na przykład o Tomaszu Stańce się trochę pisze, ale od kiedy? Od momentu, gdy osiadł w Nowym Jorku. Wcześniej nikt o nim w USA nie słyszał, już nie mówiąc o słuchaniu jego płyt. Oczywiście trzeba by zadać pytanie, ilu ludzi słucha w ogóle muzyki? I teraz na tę niewielką ilość ludzi słuchających jazz nakłada się wielka ilość znakomitych muzyków oraz płyt wydanych w ostatnich latach i to nie tylko w Polsce, ale i w Niemczech czy innych krajach, np.w Skandynawii. Powstaje kilka tysięcy znakomitych płyt rocznie.

QUO VADIS JAZZIE?

 

Ale kto jest w stanie ich przesłuchać?
Tylko tacy wariaci jak ja, którzy słuchają jazzu od rana do wieczora.

Zgoda, ale tych wspaniałych muzyków i ich płyt zna bardzo niewielu. Dlaczego?
Dzisiaj możesz sobie wydać płytę samemu. To oczywiście ma swoje plusy i minusy. Jak mnie nie chcą duże wytwórnie, to mogę sobie wydać płytę sam. Wracając do tego, co mówiliśmy o latach 60., to wtedy istniały tylko wielkie wytwórnie. Oczywiście tłoczono płyty prywatnie, ale to była znikoma ilość. Koszty studia i koszty produkcji płyty w latach 60. były ogromne i były niemożliwe do przeskoczenia przez kilku muzyków garażowych. Dużo psioczyło się wtedy na wielkie wytwórnie, że okradały muzyków, że ich wykorzystywały, wyciskały jak cytryny i wyrzucały. To wszystko prawda, ale te wielkie wytwórnie jednak filtrowały rynek muzyczny i wybierały najlepszych. Bo na pewno było więcej muzyków i zespołów, którzy grali muzykę niż wyszło tych płyt. A to znaczy, że jednak ktoś tych muzyków oceniał, wybierał, odrzucał ewidentny chłam. Wracając do dzisiejszych czasów: teraz możesz nagrać płytę w domu, zrobić zdjęcie i wstawić te nagrania na Youtube. Ale okazuje się, że takich nagrań jak twoje jest tam 700 miliardów. I teraz nasuwają się pytania: kto jest w stanie wysłuchać tych nagrań, przetrawić, w ogóle je znaleźć? Niestety, wartościowe nagrania giną w tym gąszczu.
A kiedyś wytwórnie muzyczne były jednak takimi filtrami i jak już wydały płytę artyście, to najczęściej także zrobiły promocję, żeby tę płytę sprzedać. Byle chałturnik czy beznadziejny muzyk nie miał żadnych szans na płytę. Z perspektywy czasu okazuje się, że jednak te filtry wyłapywały najlepszych. Może i nawet te wielkie wytwórnie, jak mówiłem, okradały muzyków, co jednak nie przeszkodziło wielu artystom zarobić bajeczne pieniądze, co prawda głównie na rockowej i popowej scenie, ale jednak.


 

A dzisiaj tych filtrów nie ma...
Nie ma. Wszyscy wydają płyty. Ja się bardzo z tego cieszę, że tyle tych płyt wychodzi i że są takie dobre. Ale jak się głębiej zastanowić, to się okazuje, że wszyscy artyści się biją o tych 1-2 proc. odbiorców. I to jest absurdalne. Teraz zresztą polscy muzycy mają większą szansę, by zagrać w Chinach niż w USA. I sporo z nich zaczyna tam grać, uczą się także przy okazji języka chińskiego. Czyli, podsumowując, od 2000 roku jest fantastyczny renesans młodych świetnych jazzmanów, o których, niestety, mało kto słyszał. A jeszcze, jak dodać do tego specyficzną strukturę polskiego show businessu, w ogóle stosunków międzyludzkich, obyczajów, nawyków i niestety tej wzajemnej nienawiści międzyludzkiej, która tutaj aż buzuje, to nic dziwnego, że o wielu świetnych muzykach się nie słyszy. Ale to jest niestety część polskiej sceny muzycznej, gdzie jeden muzyk utopiłby drugiego w łyżce wody.

Czy na początku lat 60. kiedy jazz wychodził z piwnic do sal koncertowych nie było takiej zawiści między muzykami?
Wtedy był wspólny wróg – komuna, więc się wszyscy kochali i walczyli z komuną, z systemem. A teraz już nie ma wspólnego wroga, więc dochodzi do podziałów między muzykami, ale nie tylko, także w całym społeczeństwie. Dzisiaj ciągle się słyszy, że młodzi muzycy jazzowi nie chcą słyszeć o PSJ.

Dlaczego?
Bo to jest stara, wyrosła z dawnego systemu, organizacja, która nie ma dzisiaj już praktycznie żadnego znaczenia.

Ale dlaczego młodzi muzycy tak mówią?
Bo oni się wychowywali w duchu indywidualistycznym, czyli każdy dla siebie. A kiedyś było inaczej, ludzie byli razem, w grupie. Oni nie rozumieją, że dwóch ludzi jest silniejszych, niż jeden człowiek. Tysiące pracujących razem w jako takiej harmonii mogą zrobić dużo więcej, niż zbiór indywidualistów. Związki zawodowe w Polsce obecnie są objęte powszechną pogardą. Ale ta chwila nie zaczęła się dzisiaj. Ten stan trwa już jaki czas.

Czy ci młodzi muzycy, krytykujący PSJ, proponują coś w zamian?
Nie. Krytykować jest bardzo łatwo, zaproponować coś innego, nowego, jest bardzo trudno. No i płaczą, że nie mają koncertów, że nie mogą sprzedać płyt. Oni nie rozumieją, że społeczność nie jest bzdurą. Oni zostali wychowani w atmosferze, że wszystko, co jest społeczne jest złe, bo od razu się kojarzy z poprzednim systemem.

Czyli oni chcieliby, żeby ktoś im organizował koncerty, ale nie wiedzą, kto to miałby być?
Kompletnie tego nie wiedzą. Są wychowani na indywidualistów, nie potrafią się skrzyknąć, działać razem. Oni tylko krytykują dzisiejszą sytuację, że jest niedobrze, ale nie mają żadnych pomysłów jak by to zmienić. A jak PSJ półtora roku temu zaczął się odradzać, spotkał się z kompletną pogardą młodego pokolenia muzyków. Oni wyrastali, kiedy praktycznie PSJ nie istniał, nie funkcjonował, nie organizował koncertow. Najczęściej nie znają historii i nie wiedzą, jak dużo dobrego PSJ kiedyś zrobił dla polskiego, i nie tylko, jazzu. I uważają, że ta organizacja jest zupełnie niepotrzebna w Polsce.

Jestem zaskoczony, bo pamiętam, że organizowany przez PSJ Festiwal Jazz Jamboree, był, zwłaszcza w tych siermiężnych czasach socjalizmu, oknem na świat. To jednak było wielkie święto muzyki. Grali wtedy w Warszawie wszyscy znaczący muzycy jazzowi z całego świata. I Polska była jedynym miejscem za żelazną kurtyną, gdzie można było ich zobaczyć i posłuchać.
To są zawiłe sytuacje. Obawiam się, patrząc z perspektywy mojego długiego życia, że ten cały świetny ruch jazzowy od 2000 roku w Polsce, tak samo szybko jak zaistniał, może się skończyć.

Z jakich powodów?
Skończy się ich wena twórcza, zabraknie pomysłow na nowe wspaniałe utwory, tak się zmienią warunki, że już nie będzie można produkować płyt tak łatwo, wszyscy splajtują albo wszystkim się znudzi taka muzyka. Wszystko się może zdarzyć. Jeżeli ktoś tego nie robi tak naprawdę dla siebie, dla własnej satysfakcji, to na ogół mu nie wychodzi. Ja nie mówię o pustej satysfakcji, że robisz coś, że umiesz, że możesz. To nowe, młode pokolenie, które jest wychowane na tym, że musi być sukces i to natychmiastowy, może być mocno zawiedzione. Oczywiście raz na parę milionów sukces natychmiastowy może się wydarzyć, ale nie częściej.

Trudno nazwać sukcesm pokazanie się na You Tube...
Oczywiście. Mimo nawet tego, że miliony ludzi to obejrzy. W tej chwili jazz jest sztuką. Ten młody jazz, o którym rozmawiamy, jest sztuką i to przez duże S. W tej muzyce jest treść, osobista wypowiedź, wspaniała technika grania, wręcz wirtuozeria, aranżacja, wszystko dokładnie przemyślane. Ale jak długo to się będzie jeszcze udawało – nie wiem.


 

Dostajesz płyty z całego świata...  
Tak, przychodzą te płyty i ja ich słucham. Ale mam prostą robotę, bo najsłabsze albumy teraz nagrywają amerykańscy jazzmani. Oczywiście próbuję jeszcze ich słuchać w nadziei, że znajdę coś nowego, oryginalnego, ale jak dotąd to się nie zdarzyło. Bardzo mi jest smutno z tego powodu. Mówimy o nowym pokoleniu jazzmanów amerykańskich. To stare pokolenie wielkich muzyków jazzowych już nie żyje. Oni mieli szczyt swojej kariery w latach 60. Zwłaszcza John Coltrane, Charles Mingus. Coltrane wcześnie zmarł, ale nie wiem, co by było z nim później. Tak szybko się wypalił, nie tylko zdrowotnie. Słuchałem jego całej dyskografii. On tak szybko szedł do przodu, że to musiało się tak skończyć...

Może za szybko parł do przodu?
Oczywiście, że za szybko. Może by nastąpiła u niego jakaś blokada, może by zwariował, może by popełnił samobójstwo? Zmarł na raka. I może to go uratowało w jakims sensie od tego, co by go spotkało, gdyby stał się stary. W każdym razie nie ma w jazzie przykładu człowieka robiącego taki progres w tak krótkim czasie, tak szybko, gwałtownie.

A Charlie Parker "Bird"?
Oni byli zupełnie inni. Parker to jest jednak historia kilkudziesięciu lat, u Coltrane'a – kilku. U Milesa Davisa też to jest jednak kilkadziesiąt lat, ale w przypadku Coltrane'a tak naprawdę to okres od 1961 do 1967 jest najważniejszy. Każda jego kolejna płyta szła tak do przodu jak dziesięć lat świetlnych. To był tak szybki postęp, progres, że jeszcze dziś wielu ludzi nie pojmuje Coltrane'a. Zawsze rozumiałem, że to jest wielka sztuka, ale żeby to zrozumieć do końca to chyba nie jest możliwe. To są lata słuchania tej muzyki. Ale to był Coltrane, który szybko odszedł. Natomiast ja widziałem na koncertach tych wielkich muzyków, którzy doczekali starości. Oni wszyscy byli już swoimi cieniami. Naprawdę czasami było aż przykro na to patrzeć i tego słuchać.

Czy tylko ci, którzy umarli młodo, zostali zapamiętani, przeszli do historii? 
W pewnym sensie tak. W ich przypadku nie było tej końcówki, która po latach kariery najczęściej jest fatalna. Oczywiście są muzycy, którzy nawet w późnym wieku, grają świetnie, jak młodzieńcy, ale jest ich bardzo niewielu.

W którą stronę idzie jazz?
Nie wiem. To jest specyficzny rodzaj tworzenia, zresztą jak każda sztuka. Z natury jestem optymistą, jednak coraz częściej nachodzą mnie myśli, że to królewstwo jazzowe się zawali, rozpadnie na moich oczach. Tak się zresztą działo wielokrotnie w historii ludzkości, poczynając od upadku starożytnej Grecji i Rzymu. Wszyscy mieli wspaniały rozkwit, a potem następował upadek. W naszych czasach coraz trudniej, niestety, jest zobaczyć czy usłyszeć coś dobrego, nowego, oryginalnego. Jesteśmy zalewani masą przeciętności.

Coraz trudniej jest także porozmawiać z ludźmi na tematy dotyczące kultury wysokiej.
To już jest kwestia indywidualnych wyborów z kim się rozmawia. I to wcale nie zależy od wieku. Ja spotykam się na co dzień z wieloma młodymi ludźmi. Choć samo wykształcenie jeszcze o niczym nie świadczy. Dzisiaj problem z edukacją polega na tym, że ci młodzi ludzie mało wiedzą, bo często nie wynieśli z domu pewnych nawyków, np. czytania książek, słuchania muzyki, rozmawiania o tym z najbliższymi.

Tak naprawdę, to najbardziej kształtuje nas dom...
Dokładnie. Ja pamiętam, że w dzieciństwie chodziłem z ojcem do parku i spacerując rozwiązywaliśmy w pamięci zadania z matematyki. Tego typu zachowania w rodzinie bardzo wiele dają, kształtują charaktery młodych ludzi. I nie tylko w naukach ścisłych, ale w ogóle. To, że ludzie się buntują, wynika z tego, że upada kultura we wszystkich dziedzinach życia.

Od lat przychodzę na Festiwal Warszawa Singera i zauważyłem pozytywną zmianę z chwilą włączenia, za Twoją sprawą, muzyki jazzowej do programu tego festiwalu.
To, co ja robię nie było obecne wcześniej na tym festiwalu, który istnieje już 14 lat. W pewnym momencie szefowa festiwalu, Gołda Tencer, doszła do wniosku, że chciałaby go odmłodzić i troszkę zmienić, zdynamizować, nadać mu nowy kierunek. I poprosiła mnie, żebym podjął się tego zadania. Oczywiście wiadomo było, że chodzi o włączenie do festiwalu muzyki jazzowej. I tak powstał Singer Jazz Festiwal, który robię od 2014 roku.

To się znakomicie sprawdziło. Singer Jazz Festiwal jest dowodem, że można jazz pokazać inaczej, ciekawiej.
To prawda. Ja mam spory niesmak, jeśli chodzi o festiwale jazzowe w Polsce. Jest dosłownie kilka festiwali, które trzymają poziom, reszta to są festiwale przypadkowe. Tam występują znani amerykańscy jazzmani, ale tacy już mocno przechodzeni. Moim zdaniem to bezsensowne, zważywszy, że te kiepskie festiwale są organizowane za państwowe pieniądze. Inna sprawa, że w Polsce nie ma ludzi, którzy by organizowali festiwale za swoje pieniądze. Bo jak wykładasz własne pieniądze, to nie zrobisz festiwalu zbieraniny przypadkowych pajaców, No, chyba że chcesz, ale wtedy wydajesz tylko swoje pieniądze. Natomiast jak organizujesz festiwal za pieniądze państwowe i on jest beznadziejny, to nasuwa się pytanie czy to nie jest czasem jakiś przekręt? Nie wiem jakimi kryteriami kierują się fachowcy od rozdzielania państwowyh pieniędzy na podobne imprezy, komu, ile, za co itd., ale warto by się temu przyjrzeć.

Nasuwa się przykład Madonny, której zapłacono z góry za koncert na Stadionie Narodowym i który przyniósł prawie 5 milionów strat.
Polska na światowym rynku muzycznym ma opinię największych frajerów. Płaci najwyższe stawki, prawie w ogóle nie negocjuje, może Polacy tego nie potrafią, ale to inna sprawa. Stawki czasami Polacy płacą absurdalnie wysokie. W innym kraju to by Madonnę wyśmiali, bo tam są fachowcy, którzy błyskawicznie kalkulują koszty koncertu i wiedzą, ile mogą zapłacić. A w Polsce za publiczne pieniądze można wszystko, nawet płacić absurdalnie wysokie stawki za koncerty.

Wróćmy do polskiego jazzu. Jak to się stało, że po tylu latach powróciłeś do Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego?
W ostatnich latach wytworzyła się taka sytuacja, że wielu polskich muzyków jazzowych było niezadowolonych z ówczesnego Zarządu PSJ. I w 2016 roku powstała inicjatywa, żeby zwołać Walny Zjazd PSJ, w celu wybrania nowego Zarządu. W tym czasie zgłaszali się mnie członkowie PSJ z pytaniem: czy chciałbym kandydać do Zarządu PSJ? Wyraziłem zgodę, kiedy doszedłem do wniosku, że powstała grupa ludzi, reformatorów, która będzie w stanie postawić na nogi PSJ, odświeżyć skostniałą strukturę, nadać mu nowy kierunek działania. W wyniku tych przemyśleń pojechałem do Polski i zgodziłem się przyłączyć do tej grupy reformatorów, którzy byli kandydatami do nowego Zarządu PSJ. Po spotkaniu z nimi i owocnych rozmowach postanowiłem wziąć udział w wyborach. W trakcie Walnego Zjazdu, które odbył się 24 kwietnia 2016 r. w klubie Stodoła, grupa działaczy reformatorów, których byłem członkiem, została wybrana do nowego Zarządu PSJ.

Co nowy Zarząd wywalczył dla PSJ?
Biorąc pod uwagę sytuację w jakiej znajdowało się Polskie Stowarzyszenie Jazzowe, nowy Zarząd zdołał dokonać rzeczy tak naprawdę niemożliwych do wykonania. Przez ostatnich 27 lat PSJ znajdowało się w tragicznej sytuacji finansowej, wynikającej z przemian ustrojowych, jakie się dokonały w Polsce na przełomie 1989/ 1990 roku, oraz zmian, mówiąc najogólniej, które zaistniały na rynku muzycznym. Ta fatalna sytuacja finansowa, przede wszystkim ogromne długi, łącznie z wyrokami sądowymi i nakazami komorniczymi, doprowadziły do sparaliżowania PSJ. W wyniku czego stowarzyszenie straciło swoje wszystkie aktywa, m.in. prawa do festiwalu Jazz Jamboree, klubu Akwarium, wydawnictwa PolJazz, wszystkie prawa do wydawania płyt i zarządzania nagraniami. Nowy Zarząd w ciągu zaledwie kilku miesięcy zdołał rozwiązać przede wszystkim dramatyczną sytuację finansową PSJ. Pozbył się wszystkich długów, otworzył konta bankowe i zaczął działać, by odzyskać dorobek z przeszłości. Między innymi udało się wznowić działalność klubu Akwarium w nowym miejscu, na skwerze Hoovera w Warszawie. Nie udało się na razie odzyskać praw do festiwalu Jazz Jamboree czy wydawnictwa PolJazz, ale to kwestia czasu, nowy Zarząd i to naprawi. Zarząd stara się rozszerzyć listę członków PSJ, zapraszając do współpracy młodych, utalentowanych muzyków oraz działaczy, którzy mają wizję przyszłości stowarzyszenia. Zarząd w ciągu jednego roku zmienił Statut PSJ. Głównie przenosząc go pod kątem prawnym i praktycznym do wspołczesnych czasów, do 21. wieku.
Zarząd w ramach nowego Statutu powołał Radę Programową, która zajmuje się wykonywaniem specyficznych projektów, np. organizacją corocznej Gali PSJ, podczas której będą przyznawane nagrody za twórczość jazzową i działalność na rzecz propagowania muzyki jazzowej. Pierwsza edycja tej Gali odbędzie się w marcu 2018 roku z okazji 50-lecia istnienia PSJ. Podczas uroczystości zostaną wręczone także nagrody za 50-letnią działalność w sferze polskiego jazzu.

Jak widzisz w dalszej perspektywie działalność nowego Zarządu PSJ?
Mimo pesymizmu, sceptycyzmu, krytycyzmu, które jeszcze dwa lata temu dominowały w PSJ, obecnie dzieje się tam coraz lepiej, co pozwala patrzeć z nadzieją w przyszłość. Bo jeśli się chce pracować i działać, w dodatku w doborowym, profesjonalnym towarzystwie, zawsze coś dobrego uda się zrobić.

Tak samo jak na Singer Jazz Festiwal, gdzie od lat poziom artystyczny jest bardzo wysoki. Publiczność dopisuje, domaga się więcej, więc Adam Baruch ściąga najwyższej klasy artystów z całego świata, ciągle zaskakuje swoich słuchaczy czymś nowym, nie boi się sięgać po muzykę awangardową. I niczym wspaniały maestro z wielka wprawą dyryguje, jak to robił w dzieciństwie stojąc na sankach, wielką festiwalową machiną.

Rozmawiał: Sławomir Zygmunt, Jazz Forum 9/2017, Jazz Forum 2/2018